Gdzie stu siedemnastu kombinuje, tam sto osiemnasty korzysta, czyli „Konklawe” Roberta Harrisa

Z Watykanu do Monachium

Po tym, jak z zapartym tchem przeczytałam powieść pod tytułem „Monachium”, Roberta Harrisa, postanowiłam napisać kilka słów o innej książce jego autorstwa, która podobała mi się zdecydowanie mniej. Nie dla czystej przyjemności krytykowania, co niektórzy mogą mi zarzucić, lecz dlatego, że po przeczytaniu „Monachium”, moje rozczarowanie poprzednim spotkaniem z tym autorem wzrosło. Prawdopodobnie nie sięgnęłabym po „Monachium”, gdybym przez przypadek nie usłyszała gdzieś fragmentu i nie uznała, że chcę wiedzieć, co dalej, nawet jeśli wiązałoby się to z kolejnym zawodem.
I tym sposobem dokonałam wiekopomnego odkrycia, że ocenianie autora po jednej książce, może okazać się błędem.

Solidny grunt

„Konklawe” czarną owcą literatury na pewno nie jest, tego powiedzieć nie można. Powieść czyta się nadzwyczaj dobrze i paradoksalnie, nad tym ubolewam najbardziej. Bo aż szkoda tak dobrego stylu, tak dobrego przygotowania, na tak przewidywalną, kolokwialnie mówiąc oklepaną fabułę. Panowie
z Netflixa, również usiłujący ostatnio zaglądać za spiżową bramę, mogliby się całkiem sporo nauczyć, przynajmniej jeśli chodzi o porządny research. Oczywiście wszelkie merytoryczne niedociągnięcia można zawsze wytłumaczyć nieśmiertelnym stwierdzeniem: „przecież to fikcja literacka”, jednak przy tego rodzaju fikcji, liczy się… realizm. Pan Harris pod tym względem nie zawiódł. Wydaje się więc, że mając solidny grunt, w postaci świetnego stylu i przygotowania, nie da się już niczego zepsuć. Niestety, okazuje się, że się da, a diabeł często tkwi w szczegółach.

O czym to jest?

Umarł papież, prowadzący politykę, której trudno nie skojarzyć z obecnymi działaniami papieża Franciszka. Kuria rzymska szczególną miłością zmarłego nie darzyła i tu mamy pierwszy, klasyczny element tego rodzaju literatury. Każdy, „porządny” papież, obowiązkowo musi być znienawidzony przez kurię. To się w ogóle powinno umieścić w jakichś tajnych wskazówkach dla kandydatów na ten urząd, o ile takowe istnieją: „Jeśli współpracownicy nie próbują Ci na wszelkie sposoby zaszkodzić,
a już nie daj Boże darzą Cię odrobiną szczerej sympatii, wiedz, że coś się dzieje”.
Wracając jednak do fabuły. Odpowiedzialność za przeprowadzenie konklawe spoczywa między innymi na kardynale Lomellim, dziekanie kolegium kardynalskiego, mającym za sobą… kryzys wiary oczywiście, którego echa wciąż jeszcze nie dają mu spokoju.
Odnoszę dziwne wrażenie, że praktycznie każdy pojawiający się w literaturze, czy filmie duchowny, zmaga się z poważnym kryzysem wiary. Pomijając ojca Mateusza, który zmaga się wyłącznie z przestępcami, ale to wyjątkowo specyficzny przypadek.
Kardynałów uprawnionych do udziału w konklawe – elektorów – jest stu siedemnastu, lecz niespodziewanie pojawia się kardynał Benitez z Filipin, którego nominacja do tej pory była utrzymywana w tajemnicy.
Konserwatyści ścierają się z liberałami, końca politycznych gierek nie widać, a Lomelli znajduje się w posiadaniu dowodów, poważnie obciążających głównych kandydatów i zastanawia się, co powinien
w tej sytuacji zrobić.
Skandale, kładące się cieniem na poszczególnych kandydaturach znamy z pierwszych stron gazet, bądź internetowych nagłówków. Autor pod tym względem niczym nie zaskakuje. Można powiedzieć, że posługuje się schematami. Nie jestem zwolenniczką krytykowania powieści za powtarzalność motywów; w końcu pisarz to nie Bóg i by cokolwiek stworzyć, musi czerpać ze znanej sobie rzeczywistości, której nieodłączną cechą jest powtarzalność. W tym przypadku jednak, mamy do czynienia ze swego rodzaju zmęczeniem materiału. Może dlatego, że takich powieści jest stosunkowo niewiele i kiedy kolejny raz czyta się, że ktoś ma na sumieniu skandale seksualne, bądź przekręty finansowe, ewentualnie jedno i drugie, trudno oprzeć się wrażeniu, że autorom po prostu zawiesił się system.
Zaskoczeniem jest kardynał Benitez oraz sam wynik konklawe, choć i tu można dopatrzeć się dość popularnego zabiegu, polegającego na poruszeniu kwestii bardzo kontrowersyjnej w kontekście katolickim, co również jest charakterystyczne dla tego typu powieści i po pewnym czasie staje się po prostu nudne.

Janusz i Irlandczyk

Na niespodziankę przykrą szczególnie dla nas, Polaków, natrafiamy właściwie już na pierwszych stronach, gdzie pojawia się postać polskiego arcybiskupa o imieniu Janusz, niezbyt rozgarniętego
i ewidentnie nadużywającego alkoholu. Irlandczykowi, który jest postacią bardzo sympatyczną, też obrywa się stereotypowymi cechami charakteru i klasycznym, irlandzkim nazwiskiem, odpowiednikiem naszego Kowalskiego, czy Nowaka. Dziwi mnie, że autor, posiadający ogromną wiedzę ogólną, czego nie da się nie zauważyć, pozwolił sobie na coś takiego. Bardzo zepsuło mi to odbiór całości.

I plusik na koniec

Niewątpliwym plusem natomiast jest sama narracja, sposób postrzegania świata przez głównego bohatera. Autorzy często skupiają się wyłącznie na wrażeniach wzrokowych. Tym czasem Lomelli odbiera rzeczywistość w sposób pełny, zwraca uwagę na zapachy, faktury dotykanych przedmiotów. Ten nienachalny szczegół ujął mnie natychmiast, choć nie zatarł niestety wrażenia wywołanego prawdopodobnie niezamierzonym akcentem komediowym w postaci arcybiskupa Janusza.
Czy polecam tę powieść? Mimo wszystko, chyba jednak nie, a na pewno nie jako rozpoczęcie przygody z twórczością pana Harrisa.
Pozdrawiam Was serdecznie
Elanor

Be First to Comment

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *