Lwiczka 7. – Kto ufa, a kto nie – „Harry Potter” fanfiction

Rozdział miał być w piątek, ale czasem zdarza się tak, że różne sprawy dopadają akurat w piątek. Myślę, że najrozsądniej będzie ustalić jako czas publikacji po prostu weekend, bo wtedy – jak zapewne większość ludzi – mam najwięcej czasu i siły.
Z tym rozdziałem miałam problem. Nie wnosi do fabuły zbyt wiele i ta historia mogłaby się obejść bez jego znacznej części, ale po namyśle postanowiłam jednak zostawić go w prawie niezmienionej formie, bo choć nie dzieje się tam wiele, maluje jednak pewne tło, którego brakowało mi w książkach. Życzę więc miłej lektury.

Rozdział 7.

Kto ufa, a kto nie

Szła ku niemu cmentarną aleją, ubrana w letnią sukienkę w niebieskie kwiaty, choć wszystko wokół pokryte było grubą warstwą śniegu. Głowę miała lekko opuszczoną, promienie zimowego słońca tańczyły na jej kasztanowych włosach. Chciał do niej podbiec, porwać ją w ramiona, zapewnić, że teraz już nie zawiedzie, że nie pozwoli nikomu jej skrzywdzić. Musiał jednak czekać. Coś nie pozwalało mu się poruszyć, nawet wydobyć z siebie głosu. Zmrożony śnieg skrzypiał pod jej stopami, lecz poza tym panowała głucha cisza. Nie przeleciał żaden ptak, nie trzasnęła najmniejsza gałązka. Dziewczyna w końcu zatrzymała się przy nim. Wyczuł bijący od niej, przenikliwy chłód. Była martwa. Nieodwołalnie martwa. Na wszystko, co pragnąłby dla niej zrobić, było o wiele za późno. Wyciągnęła ręce i objęła go. Zadrżał. Zalała go niemal namacalna fala zimna. Musiał wstrzymać oddech, by się nim nie zadławić. Jej wilgotne od szronu włosy musnęły jego policzek.
– Masz swoją wolność – szepnęła mu do ucha. – Teraz jesteś wolny, wolny, wolny…
Z nadludzkim wysiłkiem zaczerpnął tchu, by choć spróbować przepchnąć przez ściśnięte gardło kilka słów, lecz wtedy ciaśniej oplotła go ramionami. Zaczął wpadać w panikę. Udusi się. Zaraz się udusi. Nigdy by się do tego nikomu nie przyznał, ale zawsze się bał, gdy wieszała mu się na szyi.
– Jesteś wolny, Albusie – powtórzyła ciszej, jednak w taki sposób, że poczuł, jak te słowa wibrują mu w kościach.
Obudził się na podłodze, zaplątany w kołdrę, koc i prześcieradło tak niemożliwie, że gdyby kilka lat temu, nauczony przykrym doświadczeniem, nie zabezpieczył drzwi odpowiednim zaklęciem, byłby przekonany, że to poltergeist Irytek postanowił mu dokuczyć. Usiadł powoli. Bolały go wszystkie mięśnie, lewa ręka zupełnie mu zdrętwiała. Kark miał tak zesztywniały, że z trudem mógł przekręcić głowę. W ustach poczuł metaliczny posmak krwi. Widocznie przygryzł sobie wargę.
Koszmar był inny, niż zazwyczaj. Zwykle śnił po prostu o śmierci siostry, raz po raz odtwarzał tamte wydarzenia, bezskutecznie próbując je powstrzymać. Ariana nigdy dotąd do niego nie przychodziła. W każdym razie nie w taki sposób.
Wyplątał się z pościeli i wstał, wciąż lekko dygocąc. Z niemałym zażenowaniem uświadomił sobie, że twarz ma mokrą od łez. Otarł ją wierzchem dłoni, która zapiekła niespodziewanie. Skutki oparzenia jeszcze zupełnie nie ustąpiły. Skóra nadal była zaczerwieniona i podrażniona, a na palcach lewej dłoni bardzo sucha, pokryta drobnymi, bolesnymi pęknięciami. Albusowi przemknęło przez myśl, że Nicolas dostałby szału, gdyby to zobaczył. Miał obsesję na punkcie wyglądu dłoni, powtarzał, że są wizytówką czarodzieja i wrzeszczał na niego z pasją godną lepszej sprawy, gdy podczas pracy, albo po prostu chłodniejszej pogody, zdarzało mu się zapomnieć o włożeniu rękawiczek. W jego pracowni można było znaleźć ogromne ilości balsamu do rąk z koziego mleka i miodu i najbezpieczniej było wbić sobie do głowy, że nie ma w tym absolutnie nic zabawnego, jeśli nie chciało się zostać bezlitośnie wyszarpanym za ucho i obrzuconym mieszanką angielskich oraz francuskich obelg, pochodzących z różnych okresów historycznych.
Albus westchnął. Spędził z Nicolasem i jego żoną Perenellą większość sierpnia, lecz teraz zatęsknił za nimi, jakby nie widział ich od wieków. Spojrzał na zegar. Na szczęście dochodziła szósta, godzina na tyle przyzwoita, by nie zmuszać się do prób ponownego zaśnięcia. Ubrał się i wyszedł na opustoszały korytarz. Nie miał ochoty na herbatę, kakao, na żadną z tych rzeczy, które zwykle poprawiały mu nastrój. Najchętniej wybrałby się na kilkugodzinny spacer po górach. To zawsze pomagało mu się uspokoić, ale mógł sobie na to pozwolić jedynie w niektóre sobotnie popołudnia, albo w niedziele, a dziś był poniedziałek.
Przez jakiś czas włóczył się bez celu po uśpionym zamku, aż zawędrował na wieżę astronomiczną. Gdy wspiąwszy się na jej szczyt, dostrzegł w świetle różdżki czyjąś sylwetkę, stojącą na tle blanków, było za późno na odwrót.
– Dzień dobry, profesorze.
Dźwięk ludzkiego głosu, mimo, że był to niski, grobowy głos Ermengardy Pince, przyniósł mu niespodziewaną ulgę. Koszmar oddalił się, odpłynął niczym przepędzona przez wiatr czarna chmura, pozostając tylko strasznym wspomnieniem.
– Dzień dobry – odpowiedział, podchodząc i stając obok dziewczyny. Ermengarda ubrana była w szkolną szatę, na którą założyła powyciągany, popielaty sweter. W rękach trzymała coś, co, gdyby nie kilka guzików, można by wziąć za dużą ścierkę. Albus w jednej chwili domyślił się co to jest. Albo raczej było. Ermengarda posłała mu pełne rezygnacji spojrzenie.
– Trzeba było do mnie przyjść i mi powiedzieć – rzekł cicho.
– Teraz się rozleciał, to próbowałam jeszcze naprawić. Napiszę do żony brata, czy by mi nie przysłała jakiegoś płaszcza, co w nim już nie chce chodzić.
– Obydwoje dobrze wiemy, że nie napiszesz.
– Napiszę, panie profesorze. Co bym miała nie napisać? Przecież tego nie da się już nawet w ścierkę zmienić. W rękach się rozpada.
Bez wysiłku rozerwała płachtę burego materiału na dwie części. Jeden z guzików upadł jej pod nogi.
– Sprawię sobie nowy, proszę się nie przejmować – powiedziała. Albus ostrożnie wziął od niej strzępy materiału, wydobył różdżkę i wymruczał kilka zaklęć. Ich oczom ukazał się czarny płaszcz, który przez kilka sekund na przemian to rósł, to się kurczył, aż w końcu zmienił się w zniszczony, kasztanowy, wełniany sweter i rozpłynął się w powietrzu.
Nie mogło być ci w tym zbyt ciepło — stwierdził Albus. Nie potrafił ukryć poruszenia. Pamiętał ten sweter aż za dobrze, bo gdy Ermengarda była na pierwszym roku, jej koledzy uważali za doskonały dowcip chowanie go w różnych, dziwnych miejscach, co ostatecznie doprowadziło do wielkiej awantury, w wyniku której Jimmy’emu Robinsowi wyrosły ośle uszy i ogon krokodyla.
Ermengarda westchnęła ciężko.
– Znam zasady transmutacji, panie profesorze. Dobrze wiem, jak to wszystko działa, na ile w ogóle można to wiedzieć. Niby ma człowiek moc kształtowania materii, może zmienić ziarnko piasku w głaz, szczura w konia, czy dynię w karetę, jeśli tak mu się akurat spodoba, ale nie może stworzyć prawdziwego życia, ani bogactwa, ani jedzenia. Nie zastąpi zupełnie magią pracy ludzkich rąk. Może ją sobie jedynie ułatwiać, korygować, ulepszać, ale i to do granic. Nie zmusi świata do całkowitej uległości, może z nim jedynie współpracować, według jego zasad. Dzięki magii może czerpać z niego wiele, ale nie wszystko. I biada mu, jeżeli straci umiar.
Wzruszenie ścisnęło Albusa za gardło. Ermengarda zacytowała jego wypowiedź z którejś lekcji prawie słowo w słowo, lecz z tak pełnym szacunku, głębokim zrozumieniem, na jakie on wciąż jeszcze nie do końca potrafił się zdobyć. Oto coś, z czym nie może się pogodzić profesor Merrythought; niektórzy uczniowie przerastają niektórych nauczycieli i nie robią tego ze złej woli, z chęci ośmieszenia ich, lecz tacy po prostu są i powinni stanowić źródło dumy, a nie powodowanego zazdrością gniewu. Profesor Merrythought rozzłościła się ostatnio na Ermengardę, gdy ta pokonała ją w pokazowym pojedynku. Swoją drogą, pośrednio uratowało im to życie. Albusa wciąż przechodziły ciarki na myśl o tym, co by się stało, gdyby profesor Merrythought nie była wytrącona z równowagi i nie oblała go herbatą.
– Zdjąłbym przed tobą kapelusz, moja droga. Gdybym go miał – odrzekł. Postanowił narazie nie naciskać w sprawie płaszcza. Kusiło go czasem, by po prostu wysłać Ebenezerowi Pince’owi wyjca, lecz na ile mógł, wolał unikać wtrącania się w ponoć nie najlepsze relacje pomiędzy rodzeństwem. Sytuacja była dużo bardziej skomplikowana, niż gdyby miał do czynienia z rodzicami, wiedział o tym aż za dobrze.
– No to całe szczęście, że pan nie ma. Bo by mi głupio było – mruknęła Ermengarda. Wychyliła się za blankę i skierowała koniec różdżki w miejsce, gdzie od paru dni znajdowała się wielka sterta liści. W szarości przedświtu nie było jej widać, jednak Ermengarda wycelowała dobrze. Rozległ się głośny szum, jakby zerwał się silny wiatr. Kolorowa chmura wyłoniła się zza muru okalającego szczyt wierzy, zawirowała nad ich głowami i z szelestem opadła na Ermengardę, układając się w coś w rodzaju płaszcza. Albus obserwował to z fascynacją. Znał niewielu dorosłych czarodziejów, potrafiących bawić się w ten sposób, używać magii tak swobodnie. Większość z nich zostawała nauczycielami, poświęcała się pracy naukowej, lub wyrządzała wiele zła, w imię większego dobra do definiowania którego czuła się upoważniona z powodu ponadprzeciętnych zdolności i wiedzy.
– Panie profesorze, a taki płaszcz by się nie nadał? – zapytała ze śmiertelną powagą Ermengarda. – Pasowałby do tego siana, co je mam na głowie.
Albus chciał jak zwykle zwrócić jej uwagę, że nie powinna brać sobie do serca niczyich, złośliwych komentarzy, lecz wtedy zauważył dość osobliwą rzecz. Ermengarda rzeczywiście miała na głowie siano, bynajmniej nie w znaczeniu metaforycznym. Zamrugał, ale nic się nie zmieniło. Przyglądał się jej przez chwilę, jak miał nadzieję, wzrokiem profesora podziwiającego wyjątkowo udaną transmutację, a nie człowieka, który właśnie uświadomił sobie, że nie rzuciła mu się w oczy różnica pomiędzy włosami, a sianem. W końcu jednak zakłopotanie ustąpiło miejsca rozbawieniu i roześmiał się w głos. Do jego śmiechu dołączył przedziwny dźwięk, przywodzący na myśl szczekanie kilku, ogromnych psów. Gdyby słyszał ten dźwięk po raz pierwszy i nie miał pojęcia skąd pochodzi, niewątpliwie by się przeraził. Dwa lata temu, Herbert Beery, nauczyciel zielarstwa, wpadł do pokoju nauczycielskiego, krzycząc, że trzeba ewakuować szkołę, bo właśnie słyszał legendarną, ujadającą bestię, która najwyraźniej zmieniła zdanie odnośnie swej legendarności i przebywa gdzieś na terenie zamku. Aschenwald pierwszy zorientował się, co usłyszał biedny Herbert, bo kilka minut wcześniej skończył zajęcia, podczas których pokazywał klasie Ermengardy działanie zaklęcia rozweselającego.
– Nie wykręcisz się sianem, moja droga – rzekł Albus, wciąż się uśmiechając. – Ale muszę przyznać, że żart z fryzurą jest doskonały.
– Dziękuję, panie profesorze – odpowiedziała pogodnie.
Porozmawiali przez chwilę o bieżących wydarzeniach. Albus dbał o to, by wiedzieć, czym aktualnie żyją jego podopieczni; co ich cieszy, martwi, denerwuje. Z własnej woli dopuszczali go do ułamka swoich spraw i choć często były to sprawy prozaiczne, czasami wręcz śmieszne, możliwość uczestniczenia w nich, zajmowania się nimi, przynosiła mu większą satysfakcję, niż kiedykolwiek mógłby się spodziewać.
– Pamięta pan jak panu mówiłam o tym dziwnym stworzeniu, co je widziałam wracając z Hogsmeade, jeszcze przed wakacjami? – zapytała w pewnym momencie Ermengarda.
– Oczywiście, że pamiętam. A co? Znowu je zobaczyłaś?
Pod koniec ubiegłego roku szkolnego, Ermengarda opowiedziała mu o spotkaniu z tajemniczym, nieznanym jej stworzeniem. Nieźle się przestraszyła. Praktycznie wbiegła do jego gabinetu, a opowiedzenie co się stało, zabrało jej dobrych kilka minut, bo, jak to ujęła, aż ludzkiej mowy z tego wszystkiego zapomniała. Albus przypuszczał, że zobaczyła kelpię, która postanowiła poprzebywać trochę na lądzie i przybrała dość nietypową formę, lecz dziewczyna upierała się, że to coś innego. Coś, co emanuje grozą, a nie tylko odstrasza wyglądem.
– Nie. Na szczęście nie. Ale wczoraj mówili w radiu, że dwaj rybacy na Orkadach widzieli pięć, albo sześć takich, jak płynęły morzem. To znaczy, z opisu by się zgadzało. Niemożliwe, żeby tyle kelpii w jednym miejscu było.
– To prawda. Nie są zbyt towarzyskie. Mogłabyś mi to narysować? Napiszę do Newta Skamandera. Może on wyjaśni tę zagadkę.
– Nie będę umiała narysować tego jak należy. – Ermengarda powolnym ruchem odgarnęła sobie z twarzy kilka wysuszonych źdźbeł. – Pomyślałam, że mogłabym panu kiedyś pokazać. Oczywiście gdyby pan zechciał.
– Masz na myśli legilimencję? – zapytał zaskoczony. Skinęła głową. Nie miał pojęcia, że wie o jego zdolnościach w tej dziedzinie. Nie było to żadną tajemnicą, jednak nigdy się tym szczególnie nie chwalił.
– Na pierwszym roku, jak miałam z panem szlaban, za to okno, co go wcale nie rozbiłam, leżał u pana na biurku już chyba gotowy artykuł na ten temat. Pismo było pańskie – odpowiedziała jego myślom. Albus uśmiechnął się w duchu. Ktokolwiek wybił szybę i postanowił zrzucić winę na Ermengardę, niechcący wyświadczył jej przysługę, bo gdyby nie ten (prawdopodobnie niezasłużony) szlaban, dowiedzenie się pewnych rzeczy zabrałoby mu dużo więcej czasu i nie obeszłoby się raczej bez nieprzyjemnych dla obydwu stron nieporozumień.. Wyglądało na to, że i ona poczyniła tamtego dnia dość istotne spostrzeżenia. Był ciekaw, czy rzeczywiście tak bardzo zależy jej na ustaleniu, czym było widziane przez nią stworzenie, czy po prostu kusi ją perspektywa nowego doświadczenia. Lecz bez względu na to, jakimi pobudkami się kierowała, ujęło go okazane mu zaufanie.
– Dobrze. Jeżeli jesteś tego pewna, tak zrobimy. Choć rysunek dla pana Skamandera mimo wszystko trzeba będzie sporządzić.
Ermengarda zaczęła przechadzać się wzdłuż muru, szeleszcząc liśćmi. Niebo jaśniało powoli, w powietrzu unosił się zapach wędzonego mięsa. To Ogg pewnie coś upolował.
– Tak. Ale chodzi mi o to, żeby… Żeby mi pan uwierzył, że to nie było nic dobrego. Żeby pan zrozumiał, dlaczego tak mi się to nie spodobało. Jak pan zobaczy i stwierdzi, że się nie ma czym przejmować, to i ja dam spokój. Co bym miała nie dać?
– Na pewno nie stwierdzę tego bez konsultacji z panem Skamanderem. Tak sobie myślę, że w tym przypadku bardzo przydałaby się myślodsiewnia. Wtedy i on mógłby zobaczyć.
– Czytałam o nich – mruknęła Ermengarda. – Trudno coś takiego zdobyć, prawda?
– Bardzo trudno. Na świecie jest tylko kilka egzemplarzy. Ludzie ich trochę nie doceniają.
– Chyba się ich trochę boją. Poza jakimiś szczególnymi okolicznościami, lepiej, żeby wspomnienia pozostawały tylko w naszych umysłach i sercach – powiedziała, odsyłając liście na miejsce. Albus śledził je wzrokiem, dopóki nie zniknęły mu z pola widzenia.
– Chyba masz rację – odparł. Zdjął z włosów jeden, zabłąkany listek i puścił go na wiatr. Niespodziewanie, w jego głowie rozległ się głos Ariany, tak wyraźny, jakby stała obok: „Teraz jesteś wolny, wolny, wolny”. Wzdrygnął się. Wiedział, że nie prędko, jeśli w ogóle uda mu się zapomnieć o tym śnie. I dobrze. Bardzo dobrze. Powinien pozostać na zawsze w jego umyśle i sercu.
– Chodźmy – zwrócił się do Ermengardy. – Przy wschodzie słońca robi się chłodniej.
Pierwsze dni października wciąż nie przyniosły pogorszenia pogody. Uczniowie korzystali z tego i szaleli na błoniach w każdej wolnej chwili. Aschenwald nabrał zwyczaju wyglądania przez okno pokoju nauczycielskiego i oznajmiania zrozpaczonym tonem, że nie po to przeprowadził się do Szkocji, by codziennie oglądać to okropne słońce. Profesor Merrythought odpowiedziała za którymś razem, że słońce właściwie nigdy nie świeci na wyspie, na której znajduje się Azkaban, więc jeśli panu profesorowi tak bardzo na tym zależy, być może dałoby się coś w tej kwestii załatwić. Aschenwald odparł uprzejmie, że docenia propozycję, ale nie przepada za towarzystwem dementorów. Gdy w końcu wypatrzył w oddali zwał ciemnych, deszczowych chmur, zaczął się nimi głośno zachwycać, a potem znów narzekać, że nadciągają zbyt powoli. Istotnie, deszcz spadł dopiero późnym popołudniem. Gdy Albus aportował się na jednej z bocznych uliczek Hogsmeade, lało tak rzęsiście, że już po kilkunastu sekundach był przemoknięty do suchej nitki. Zaklął w duchu i rzucił na siebie zaklęcie odbijające krople. Miało ono dość nieprzyjemny skutek uboczny, w postaci wrażenia przebywania w szklanej bańce, ale nie zamierzał dalej moknąć, zwłaszcza, że chciał odwiedzić jeszcze kilka sklepów. Niestety, na drzwiach Miodowego Królestwa widniał wielki napis, obwieszczający, że sklep jest zamknięty z powodu inwentaryzacji. Panna Smith natomiast powitała go oschłym komunikatem, że nie ma i nie będzie jego ulubionej herbaty z owocami leśnymi, ani żadnej innej, bo w związku z ostatnimi wydarzeniami, rezygnuje ze sprzedaży herbaty.
– Aurorzy się tu długo kręcili, ludzie wzięli mnie na języki, jakbym była jakąś zbrodniarką. Trzeba najpierw ustalić, co się stało, a nie odrazu oskarżać. Nie spodziewałam się tego po panu, profesorze – powiedziała. Na jej sympatycznej, okrągłej twarzy malował się, trudny do przełknięcia wyraz głębokiego rozczarowania. Próba spokojnego wyjaśnienia sytuacji spełzła jednak na niczym. Panna Smith stwierdziła, że dość się już na ten temat ostatnio nasłuchała i ma tego powyżej uszu. Jeśli więc szanowny pan profesor chce coś kupić, to niech kupuje, a jeżeli nie, to ona właściwie już zamyka. I możliwe, że jutro wcale nie otworzy, bo prawie wszyscy klienci przestali u niej robić zakupy.
Albus wracał do zamku w – delikatnie mówiąc – podłym nastroju. Nic dziś nie załatwił. Odwiedził Dolinę Godryka, w nadziei, że zastanie w domu brata, z którym od kilku tygodni usiłował porozmawiać. Niestety Aberfortha nie było. Sądząc po panującym w domu straszliwym bałaganie, robił generalne porządki, co tylko wzmogło niepokój Albusa. Najpierw zabrał z banku złoto, teraz przewraca dom do góry nogami. To zaczynało wyglądać na jakiś konkretny plan, który Albus wolałby poznać. Nie chciał jednak zapowiadać się z wizytą. Aberforth już i bez tego zręcznie mu się wymykał. Sztukę unikania go opanował niemal do perfekcji i mogło by się zdarzyć, że nie spotkaliby się przez następnych pięć lat, do czego absolutnie nie można było dopuścić.
W sali wejściowej wpadł prosto na profesor Merrythought. W ręce trzymała duży, złożony parasol, a minę miała taką, jakby rozważała, czy wybuchnie bardzo wielki skandal, jeśli go tym parasolem przypadkowo zdzieli w głowę. Albus zacisnął dłonie w pięści. Że też ze wszystkich ludzi w zamku, akurat jej zachciało się wychodzić, dokładnie wtedy, gdy on wracał. I to wściekły na nią, jak chyba jeszcze nigdy.
– Gdzie byłeś? – zapytała ostro. – Wszędzie cię szukałam.
– Skończyłem na dziś zajęcia, pani profesor. Miałem do załatwienia kilka spraw poza Hogwartem.
– Zajęcia może i skończyłeś, ale pragnę ci przypomnieć, że ciążą na tobie również obowiązki opiekuna domu, z których się nie wywiązujesz. Gdzie jest lista gryfonów, którzy będą mogli w tym roku odwiedzać Hogsmeade?
A niech to szlag! Zupełnie zapomniał o tej nieszczęsnej liście, choć sam dyrektor prosił go wczoraj, żeby ją w końcu oddał.
– Dostanie ją pani za godzinę – odparł. Złość na profesor Merrythought sprawiała, że nie poczuwał się do winy w takim stopniu, jak by należało. Gdyby miał do czynienia z dyrektorem, zapadłby się pod ziemię i tam spalił ze wstydu.
– Od dwóch tygodni to słyszę – warknęła. – Spieszę się teraz, ale gdy wrócę, chcę to mieć na biurku. W przeciwnym razie… Źle się to dla ciebie skończy, mój drogi. I tym razem nie żartuję.
Wyminęła go i otworzyła wielkie, dębowe drzwi. Albus odwrócił się i zawołał za nią, w najbardziej uprzejmy sposób, na jaki był w stanie się zdobyć:
– Pani profesor! Jeżeli idzie pani do sklepu panny Smith, to nie ma sensu moknąć. Jest zamknięty i wygląda na to, że zostanie zlikwidowany. Swoją drogą nie bardzo rozumiem, dlaczego panna Smith uważa, że to na skutek moich oskarżeń ludzie stracili do niej zaufanie.
– Więc to sobie z nią wyjaśnij – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Po co mi o tym mówisz?
– Pomyślałem, że przecież była pani na miejscu i może domyśli się pani przyczyn tego nieporozumienia.
Twarz profesor Merrythought stężała z wściekłości.
– Znam te twoje gierki, Dumbledore. Nie odwrócisz uwagi od swojej niekompetencji. Owinąłeś sobie Armanda wokół palca, złego słowa nie pozwoli o tobie powiedzieć,, ale na mnie twój osobisty urok nie działa, nie łódź się co do tego. Po prostu… – wzięła głęboki oddech, wyraźnie zbierając się w sobie. – Po prostu mam cię serdecznie dosyć, wiesz?
Nim Albus zdążył odpowiedzieć, zniknęła w strugach deszczu. Może to i lepiej? Obydwoje mieli zbyt wielką ochotę na wymianę nieuprzejmości, by kontynuowanie tej rozmowy w sposób zbliżony do cywilizowanego wciąż jeszcze było możliwe.
Zamknął drzwi i ruszył marmurowymi schodami na pierwsze piętro. Stojąc już na ostatnim stopniu zmuszony był uchylić się przed lecącą z ogromną prędkością, niewielką, czarną torbą, co omal nie skończyło się nieplanowanym powrotem na dół. Torba świsnęła tuż koło niego, przeleciała przez salę wejściową i zaczęła uderzać w drzwi. Łup, łup, bum! Można było odnieść wrażenie, że troll usiłuje dostać się do zamku. Albus zacmokał. Wielokrotnie zwracał uczniom uwagę, że używanie klasycznego zaklęcia przywołującego, gdy obiekt ma do pokonania dużą odległość w zamkniętej przestrzeni, jest bardzo złym pomysłem. Kiedyś zrobili nawet z Aschenwaldem plakat, ostrzegający przed skutkami takiego postępowania. Co ciekawe, uczniowie zrozumieli. Na korytarzach nie spotykało się raczej latających przedmiotów.
Albus zawrócił i wypuścił nieszczęsną torbę, mrucząc pod nosem:
– Gdy przywoływany obiekt napotyka na fizyczną przeszkodę, dąży do zniszczenia jej. Warto o tym pamiętać, droga profesor Merrythought.
W pokoju wspólnym Gryfonów panował wesoły rozgardiasz. Panna Urquart siedziała przy stojącym pod jednym z okien pianinie i grała „Taniec feniksów” Scarpiego. Szło jej doskonale. Uśmiechnięta, zarumieniona, wydawała się być w swoim żywiole. Kilka starszych dziewcząt tańczyło na środku, raz po raz wybuchając śmiechem, lub piszcząc z jakiegoś nie do końca zrozumiałego powodu. Młodsze dzieci ustawiły się wokół nich, chwyciły się za ręce i zaczęły je okrążać, stopniowo zwiększając tempo. Fannie Forks, wypadłszy z okręgu, zwinęła się w kulkę i z radosnym okrzykiem poturlała po podłodze, aż zatrzymała się na szafce, z której pod wpływem uderzenia spadł stosik książek. Niezrażona, potoczyła się dalej. Jimmy Robins i Patrick Clayton rzucali w siebie niewielką poduszką, która w pewnym momencie, niespodziewanie zmieniła tor lotu, trafiając w tańczące dziewczęta. Alyson Lynch odbiła ją w stronę siedzącej w fotelu Ermengardy. Czyjś mały, czarny kociak uznał, że miło będzie przyłączyć się do zabawy, w wyniku czego wylądował na plecach Alyson. Fannie, rycząc ze śmiechu, dotoczyła się pod drzwi prowadzące do sypialni dziewcząt. O rok starsza Sally Hazelwood zarzuciła na nią nakrycie z fotela, krzycząc, że tak kończą wszyscy, którzy zbliżają się do tych drzwi. Filippa Clearwater z szóstego roku usiłowała zmienić kwadratowy stolik w okrągły, lecz uparcie wychodził jej sześciokątny. Brangien Abbot stanęła na krześle obok Delii, zarzuciła włosami, zrobiła napuszoną minę i ściskając w dłoni różdżkę, zaczęła udawać, że śpiewa. Albus nie mógł się nie uśmiechnąć. Jimmy pierwszy go zauważył. Skinął mu głową, po czym zawołał swoim donośnym głosem, wystrzeliwując z końca różdżki czerwone iskry:
– Baczność!
Natychmiast zapadła cisza. Kilka osób poderwało się z foteli, rozglądając się ze zdumieniem. Fannie wstała z podłogi i wygładziła szatę. Jej oczy zrobiły się okrągłe, gdy dostrzegła Albusa.
– Och! O nie! – pisnęła, czerwieniąc się po uszy. Ktoś zachichotał cicho.
– Panie Robins, aż tak brutalne działanie nie było konieczne – powiedział pogodnie Albus. Chłopak wyszczerzył się w odpowiedzi. – Panno Forks, proszę się nie martwić. Obiecuję, że wyniosę się stąd najszybciej, jak tylko będę mógł.
Rozległy się żywiołowe protesty i śmiechy.
– Ją trzeba wynieść, panie profesorze – stwierdziła Brangien, zeskakując z krzesła. – Najszybciej, jak tylko można.
– O właśnie – zgodziła się Delia. Obie ruszyły na Fannie, która uciekła do Ermengardy i bezceremonialnie władowała się jej na kolana. Po chwili wszystkie trzy wgniatały biedną Ermengardę w fotel, nie zważając na groźne pomruki zapowiadające odejmowanie punktów, szlabany, czy wyrywanie różnych części ciała.
Albus szybko uporał się z formalnościami i od paru minut zbierał się do wyjścia, lecz ciągle okazywało się, że ktoś ma do niego jakieś pytanie. Najpierw tłumaczył Filippie – właściwie z własnej inicjatywy – jaki błąd popełnia przy transfiguracji stołu, co w naturalny sposób przerodziło się w dyskusję o błędach najczęściej popełnianych na egzaminach oraz serię pytań o same egzaminy i kwestie mniej, lub bardziej pokrewne.
– Ile punktów trzeba uzyskać, żeby zaliczyć OWUTEMa z transmutacji?
– Czy jak by się chciało zostać Aurorem, to trzeba kontynuować Transmutację po piątym roku?
– A właśnie, panie profesorze, kiedy zaczyna się kurs na prawo teleportacji? Bo jak ktoś kończy siedemnaście lat jeszcze w tym roku, to przecież mógłby już mieć z głowy.
– Komu trzeba zgłosić, że tu w oknie jest pęknięta szyba? Nie, zwykłe reparo nie działa. Chyba pękła na amen, bo to ktoś jakimś dziwnym zaklęciem zrobił.
– O której zaczyna się uczta w Noc Duchów?
– Dość – powiedział w końcu Albus, siadając w jednym z wytartych foteli. Artykuł do „Transmutacji współczesnej”, który planował dziś skończyć, mógł zaczekać. – Teraz ja chciałbym się czegoś dowiedzieć od was.
– Na przykład czego? – zapytała wesoło Delia.
– Na przykład skąd się tu właściwie wzięło pianino.
– To moje – odpowiedziała z dumą. – Rodzice przysłali mi z Wiednia.
– Ciekaw jestem, jakiej wielkości była sowa, która je tu przyniosła.
Delię na moment zupełnie zamurowało. Spojrzała na niego jak na wariata, niemal z przerażeniem. Przez pokój wspólny przetoczyła się salwa śmiechu.
– O rany, panie profesorze, nie chciałby pan widzieć tej sowy! – zawołał Theo Wilkins. – Wykradałem się… To znaczy wychodziłem którejś nocy na Astronomię oczywiście, patrzę, a tu pół pokoju zawalone puchaczem wielkości słonia. Szyby powybijane, istna tragedia. Nie wiem co ci Austriacy wyhodowali, ale lepiej niech to do nas nie przylatuje, bo jeszcze wszystkie smoki pozjada.
Albus przyłączył się do ogólnej wesołości. Nie potrafił sobie przypomnieć, czy mając kilkanaście lat, też wymyślał takie rzeczy. Delia uśmiechnęła się do niego z nietypowym dla niej zakłopotaniem. Wyjęła różdżkę i stuknęła w widniejący na pokrywie pianina złoty klucz wiolinowy. Instrument natychmiast zmalał do rozmiarów książki. Albus przez kilka minut podziwiał ten pozornie prosty wynalazek, słuchając objaśnień Delii. Okazało się, że można również uzyskać brzmienie klawesynu i celesty. Poprosił Delię, by jeszcze coś zagrała, czym ją wyraźnie uszczęśliwił. Tym razem wybrała najnowszy utwór Irwinga Warble’a, pod tytułem: „Warzyciel, marzyciel”, co wszyscy przyjęli z aprobatą. Czekali szczególnie na bardzo dynamiczny fragment, ilustrujący skutki zamyślania się podczas warzenia eliksirów. Delia poradziła sobie z nim znakomicie. Albus dawno nie słyszał tak dobrej gry. Horacy Slughorn grał całkiem nieźle, lecz ta dziewczynka biła go na głowę.
W pewnej chwili poczuł, że ktoś bardzo ostrożnie dotknął jego ramienia. Było to ledwie muśnięcie, które uznałby za przypadkowe, gdyby zaraz nie rozległ się czyjś szept:
– Pająk, panie profesorze. Teraz ma go pan na włosach.
Obejrzał się i ze zdumieniem dostrzegł siedzącą w fotelu obok Minerwę. Zachowywała się tak cicho, że do tej pory jej nie zauważył.
– Och, błagam, niech go pan zdejmie, bo jak to zobaczą, będzie jeden wielki pisk i skakanie po stołach.
Przejechał dłonią po włosach, by zrzucić pająka. Minerwa pokiwała głową.
– Poszedł na oparcie. O, dobrze, schodzi za fotel. Tam niech sobie siedzi.
Albus uśmiechnął się lekko. Jego matka też nie bała się pająków. Zwykle po prostu przenosiła je w inne miejsce.
– Pewnie chciał się schować przed tą ulewą – powiedział.
– Tak. One tak robią. Zawsze wchodzą do domów przed deszczem.
Minerwa przeniosła wzrok na Delię, która grała teraz „Marsz hogwarcki” Doyle’a. Minę miała osobliwą. Albus musiał się mocno powstrzymywać, by nie parsknąć śmiechem, bo malująca się na jej nad wiek poważnej twarzy mieszanina zachwytu oraz irytacji miała w sobie coś niezmiernie zabawnego.
– Ona to ma szczęście – stwierdziła. – Pięknie gra, świetnie lata na miotle, wychodzi jej wszystko, do czego się zabierze. A ja jak narazie wszystko psuję. Dziś na Zaklęciach omal nie postrzeliłam Jeremy’ego Phillipsa.
– Omal nie postrzeliłaś? Z czego? – zapytał Albus, jak przypuszczał, z mniejszą powagą, niż powinien. Wyobrażenie jej sobie z łukiem nie było trudne.
– Z pióra. To znaczy, przez przypadek zmieniłam pióro w strzałę, która prawie go trafiła. Ale w ostatniej chwili udało mi się ją zamienić w liść.
– W locie? – Albus nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. Będzie musiał koniecznie wypytać Aschenwalda.
– Oczywiście, że w locie. Inaczej…Nie chcę nawet myśleć, co mogłoby się stać.
– Nie martw się – rzekł łagodnie. – Nauczysz się nad tym panować i właściwie wykorzystywać swój talent. Jutro mamy pierwsze zajęcia.
– Pamiętam. O szóstej.
Albus potwierdził skinieniem i wstał.
– Gdybyś chciała mi powiedzieć, co cię tym razem zdenerwowało…
– Panie profesorze – powiedziała, świdrując go wzrokiem. – Nikt tak nie zdenerwuje, jak własny brat. – Wyjęła coś z kieszeni szaty. – Mógłby pan na to spojrzeć? Zdarzają mi się błędy ortograficzne i jeszcze tylko tego brakuje, żeby się przeze mnie źle nauczył.
Podała mu zwitek pergaminu. Rozwinął go ostrożnie i przeczytał:

Drogi Malcolmie!
Bardzo źle postąpiłeś czytając ten list. Nie wolno zaglądać do cudzej korespondencji. Nie waż się więcej tego robić.

Albus spojrzał na nią znad okularów, znów ledwie panując nad rozbawieniem.
– Jesteś pewna, że powinienem to czytać?
– Miałam na myśli zaglądanie do cudzej korespondencji bez pozwolenia. Powinnam to dopisać?
– Nie. Zostawiłbym tak, jak jest – odparł i czytał dalej.

Cieszę się, że do mnie napisałeś, ale na przyszłość nie chcę słyszeć o takich rzeczach. Musimy pomyśleć, jak przekonać mamę, żeby kupiła sowę. Tylko nic jej narazie nie mów. Mam nadzieję, że piknik Wam się udał. Teraz już pewnie nie będzie tak ładnie. Gratuluję pierwszych, dobrych stopni. Nie zepsuj tego. Wiesz, jak tata się cieszy. I naprawdę… Nie wtykaj nosa w nieswoje sprawy.

– Nie brakuje czegoś? – zapytał z uśmiechem Albus. Nie znalazł żadnych błędów ortograficznych, choć w wypracowaniach rzeczywiście parę razy coś jej podkreślił.
– A tak. Pozdrowień nie dopisałam – mruknęła.
– Nie napisałaś, co u ciebie.
– Nie musiałam, panie profesorze – rzuciła gniewnie. – Sam się wszystkiego dowiedział. Dorwał się do listu, który napisał pan do mojej mamy.
– Czyli nie dowiedział się niczego ciekawego. – Oddał jej list. – Pomyśl nad tym jeszcze.
Wracając do swojego gabinetu, spodziewał się wielu rzeczy. Latających toreb, ponownego wpadnięcia na profesor Merrythought, która mogła zdążyć już wrócić, spotkania z Armandem, przed którym będzie się musiał jakoś wytłumaczyć, lecz na pewno nie widoku Aberfortha, opartego o drzwi jego gabinetu. Zimna łapa niepokoju zacisnęła się wokół jego szyi.
– Co ty tu robisz? – spytał, zamiast powitania.
– Wszyscy sąsiedzi po kolei mi mówili, że pan wspaniały mnie szukał, więc postanowiłem wstąpić, skoro i tak już tu jestem – odrzekł Aberforth. – Żeby ci nie przyszło do głowy zajrzeć do domu i narobić mi tam bajzlu. Ale dostać się do ciebie trudniej, niż do Ministra Magii. Ogg mnie wpuścił, bo inaczej stałbym na tym deszczu. Nikt się nie kwapił.
Albus otworzył drzwi i weszli do środka. W gabinecie było chłodno. Machnięciem różdżki rozpalił ogień w kominku.
– Wybacz. Nie spodziewałem się ciebie. Co robisz w Hogsmeade?
– Otwieram interes – burknął Aberforth, spoglądając na niego z pode łba. Albus uniósł brwi.
– Tutaj?
– Ano tutaj. Zdaję sobie sprawę, że będzie ci to wybitnie nie na rękę, ale rozejrzałem się trochę i doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie właśnie tu. Ewentualnie na Nokturnie. Waham się jeszcze.
Albus odetchnął głęboko. Interes, który ma szansę powieść się zarówno w Hogsmeade, jak i na Nokturnie. Zapowiada się wprost fantastycznie. Pewnie powinien mu pogratulować, że w końcu znalazł pomysł na życie i z całego serca życzyć powodzenia. A niech to! Nikt tak nie zdenerwuje, jak własny brat.

14 komentarzy

  1. jamajka said:

    Uwielbiam scenę w pokoju wspólnym, choć najbardziej rozwala mnie zdanie o interesie, co może się powieźć na nokturnie. Powodzenia. xd.
    PS Chcę takie pianino!

    15 lutego 2021
    Reply
  2. ambulocet said:

    Obszerny komentarz napisałem Ci już w wiadomości prywatnej, więc tu tylko powtórzę, że czekam na następne odcinki i oczywiście służę radą.

    15 lutego 2021
    Reply
  3. Zuzler said:

    A ja tylko drżę, żebyś przypadkiem nie porzuciła tego projektu.

    16 lutego 2021
    Reply
  4. Elanor said:

    @Zuzler
    Teraz już jestem pod odpowiednim nadzorem. 😉
    Zresztą za bardzo się ten pomysł we mnie od dawna kotłował, żeby go nie zrealizować. Pisząc, normalnie słyszę to w głowie jak film, czy słuchowisko.

    16 lutego 2021
    Reply
  5. Zuzler said:

    No oby, kurde, oby, bo za dobrze siə czyta, żebyś miałą to kończyć w połowie.

    16 lutego 2021
    Reply
  6. DJGraco said:

    Eleganckockockocko poprostu hehe

    17 lutego 2021
    Reply
  7. Agata.d said:

    Super! Scena w pokoju wspólnym kapitalna! Pisz dalej i nie porzucaj opowiadanka w połowie. Nawiasem mówiąc szkoda, że tak się stało z Pogorzelcem, czytałam z zapartym tchem i mam nadzieję, że kiedyś jeszcze wrócisz do tamtego opowiadania.

    2 marca 2021
    Reply
  8. Elanor said:

    To jest duże przedsięwzięcie. Potężne, prawdę mówiąc. Mam nadzieję, że jakimś cudem uda mi się je doprowadzić do końca.
    Co do "Pogorzelca", muszę do niego spróbować podejść jeszcze raz.

    2 marca 2021
    Reply
  9. Irniss said:

    jejuuuu
    puhacz wielkości słoniaaaa!
    ehu ehu, skręcam się ze śmiechu
    a tak serio to zrobiłaś mi ezień, mimo, że czytam to z prawie 2 miesięcznym poślizgiem od publikacji

    2 marca 2021
    Reply
  10. Agata.d said:

    No mam nadzieję, że doprowadzisz i kibicuje Ci w tym! A jeśli chodzi o Pogorzelca to spróbuj podejść jeszcze raz, bo naprawdę warto.

    3 marca 2021
    Reply
  11. Julitka said:

    @Elanor No i swego czasu nadzór coś zawiódł, co? :p

    12 lutego 2024
    Reply
  12. matius said:

    Świetne. Scenka w pokoju super. I tak, chce takie pianino.

    24 lutego 2024
    Reply
  13. matius said:

    A i spięcie Albusa i Pani profesor też piękne. Najbardziej zdanie Może to i lepiej? Obydwoje mieli zbyt wielką ochotę na wymianę nieuprzejmości, by kontynuowanie tej rozmowy w sposób zbliżony do cywilizowanego wciąż jeszcze było możliwe.
    No poprostu zdanie cudo. 🙂

    24 lutego 2024
    Reply
  14. Zuzler said:

    Weekend się skończył. 🙁

    26 lutego 2024
    Reply

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *