Lwiczka 5. – Kto igra z ogniem – „Harry Potter” fanfiction

Muszę przyznać, że to jeden z tych rozdziałów, które szczególnie lubię, o ile w ogóle można tak powiedzieć o własnej twórczości. Wspomniana tu roślina naprawdę istnieje i faktycznie jest bardzo niebezpieczna. Odzew jak zwykle bardzo mile widziany.

Rozdział 5.

Kto igra z ogniem

– Musisz wziąć się ostro za tych twoich Gryfonów. Rok szkolny ledwie się rozpoczął, a wszyscy już się na nich skarżą.
Albus sięgnął do stojącej na stole miseczki z rodzynkami w czekoladzie. Galatea Merrythought była w wyjątkowo podłym nastroju, a na dodatek wyglądało na to, że zamierza urządzić mu wykład na temat metod wychowawczych. W tej sytuacji odrobina słodyczy mogła się okazać zbawienna.
– Za bardzo się z tymi dziećmi spoufalasz. Nie raz widziałam, jak zachowują się w twojej obecności. Pozwalasz im na zbyt wiele swobody i przez to wydaje im się, że nie obowiązują ich już żadne zasady. Nawet panna Pince… Nawet jej zaczyna przewracać się w głowie.
Ciężkie westchnienie wyrwało mu się mimo woli. Garstka rodzynków zdecydowanie nie wystarczy, by to przetrwać. W szufladzie biurka powinien mieć pudełko galaretek w cukrze.
A nie, raczej już tylko samo pudełko. Trzeba się będzie przejść do Hogsmeade i uzupełnić zapasy.
Profesor Merrythought zmarszczyła brwi. Na jej wysokim czole, tuż nad nosem, pojawiła się pionowa bruzda.
– Nie wzdychaj mi tu, tylko poważnie zastanów się nad tym, co mówię. Jeśli twoi uczniowie nie przestaną zachowywać się jak banda dzikusów, zwrócę się do dyrektora, by rozważył, czy nadal powinieneś sprawować funkcję opiekuna Gryffindoru.
Te słowa dotknęły go do żywego. Zastępczyni dyrektora nie znosiła go od samego początku i zwykle nie przejmował się jej dalekimi od obiektywizmu uwagami, lecz próba ukazania kilku dziecięcych wybryków jako zbrodni, za którą powinna spaść czyjaś głowa, wyzwoliła w nim cichy gniew. Był dumny ze swoich uczniów i miał ku temu powody. Akurat na tym polu jak narazie nie poniósł porażki, był tego pewien.
– Te dzieci przebywają z dala od swoich rodzin – powiedział spokojnie. Nie łatwo było mu się na to zdobyć, jednak gdy używał tego tonu w reakcji na różnego rodzaju zarzuty, wygłaszane przez wicedyrektorkę w obecności świadków, zwykle sobie owych świadków zjednywał. – Opiekuję się nimi i muszę je znać. A one muszą mieć do mnie zaufanie.
– Przede wszystkim muszą mieć do ciebie szacunek.
– Jedno ściśle łączy się z drugim – odrzekł, spoglądając dyskretnie na siedzącego w fotelu przy oknie Aschenwalda, całkowicie pochłoniętego lekturą jakiejś niewielkiej, oprawionej w brązową skórę książeczki. Wyglądało na to, że nie ma zamiaru się wtrącać, co odrobinę rozczarowało Albusa. Kilka słów nie będących krytyką jego podopiecznych, bardzo by mu teraz pomogło. Wprawdzie Aschenwald zajmował drugie miejsce na liście „ulubieńców” profesor Merrythought, lecz gdy w konfrontacji z nią wspierali się nawzajem, dochodziła do wniosku, że ma tego dosyć i dawała za wygraną po pięciu, a nie piętnastu minutach.
– Owszem, bywają niesforni, ale nie wyróżniają się pod tym względem na tle pozostałych. Przypuszczam, że obserwując Gryfonów uważniej niż innych, po prostu dostrzegła pani rzeczy, na które wcześniej prawdopodobnie nie zwracała pani uwagi.
Wargi profesor Merrythought wykrzywiły się w gniewnym grymasie, a na jej policzkach wykwitły purpurowe plamy. Szpila została wbita z niemal chirurgiczną precyzją.
– To już jest szczyt bezczelności, Dumbledore – powiedziała cicho, cedząc każde słowo. – Sugerujesz, że niedostatecznie obserwuję moich Krukonów?
Gwałtownie opuściła porcelanowy czajniczek, który lewitowała na stół, sprawiając, że naczynie rozbiło się z głośnym brzękiem. Albus poderwał się z sykiem, gdy gorąca herbata chlusnęła prosto na jego ręce.
– Och, przepraszam Albusię! Przepraszam! Nic ci nie jest? – zawołała profesor Merrythought, a czerwień na jej twarzy w ułamku sekundy wchłonęła kredowa biel. Wrażenie było dość upiorne.
– Nie trudno się domyślić. Właśnie oblała go pani wrzątkiem – powiedział Aschenwald, wstając i podchodząc do nich szybko. – Gdzie się podziały twoje maniery, Dumbledore? Ta mina jest nie na miejscu. A na pewno nie pasuje do stwierdzenia, że to drobnostka, które powinieneś teraz wygłosić. Jesteś anglikiem, czy nie?
– Właściwie w połowie Irlandczykiem. Ale zrobię to z odpowiednią miną, tylko najpierw muszę…
Ból dotarł w pełni do świadomości Albusa i uderzył z całą mocą, gdy spróbował sięgnąć po różdżkę. Pociemniało mu przed oczyma. Poczuł, że osuwa się w tę ciemność, że jeśli tego nie powstrzyma, zaraz całkowicie straci kontakt z rzeczywistością. Opadł z powrotem na krzesło. A niech to! Przecież to głupstwo, zwyczajne oparzenie. Nie powinno wytrącić go z równowagi aż do tego stopnia. Zawsze źle znosił ból i coraz bardziej go to złościło.
Aschenwald delikatnie przytknął koniec różdżki do jego lewej dłoni. Skóra paliła, jakby przez cały czas znajdowała się pod strumieniem wrzątku. Zacisnął zęby. Opanuj się, opanuj. To tylko lekkie mrowienie, które nie ma najmniejszego prawa przejąć kontroli nad twoim umysłem. Odetchnął głęboko. Udało się. Ból oczywiście nie zniknął, ale nie był już tak obezwładniający. Zabrało mu to jednak zbyt wiele czasu. Niewątpliwie zaskoczenie odegrało w tym dużą rolę, lecz właśnie takie sytuacje stanowią największe zagrożenie. Gdyby to był przeciwnik, a nie profesor Merrythought z herbatą, już miałby go w garści.
W tym momencie Aschenwald zaklął po niemiecku, dokładnie w taki sam sposób, jak niegdyś robił to Gellert. Dopiero uzyskana, krucha kontrola zachwiała się niebezpiecznie. Ciemność kusiła obietnicą wytchnienia, napierała ze wszystkich stron. Nie był w stanie nie krzyknąć, gdy Aschenwald, bez śladu poprzedniej delikatności chwycił jego dłonie. Ku jego największemu zdumieniu, pomogło. Na dobre powrócił do rzeczywistości.
– Już, już, spokojnie. Pozwól mi to obejrzeć – powiedział Aschenwald. Profesor Merrythought jednym machnięciem różdżki oczyściła stół i spojrzała na nich pytająco.
– Przecież to tylko herbata – odrzekł Albus, próbując się uśmiechnąć. – Gdybyś był tak uprzejmy i rzucił zaklęcie chłodzące. Z resztą sobie poradzę.
– Obawiam się, że sprawa jest poważniejsza. Nie ruszaj się, trzeba to osuszyć. Profesor Merrythought, proszę zobaczyć.
Albus dopiero teraz uświadomił sobie, że Aschenwald ma na rękach rękawice ze smoczej skóry. Przyjrzał się w końcu swoim dłoniom i żołądek podjechał mu do gardła. Były koszmarnie opuchnięte, a palce lewej wyglądały, jakby ktoś próbował je upiec w ognisku.
– O mój Boże! Nie rozumiem! – zawołała Merrythought. – Przecież… To niemożliwe! Idę po Horacego!
– Dobrze. To chyba najlepszy pomysł – zgodził się Aschenwald. – Do głowy by mi nie przyszło, że kiedyś będę zmuszony to powiedzieć – dodał, gdy drzwi pokoju nauczycielskiego się za nią zamknęły.
– Mieliśmy ogromne szczęście – stwierdził Albus, starając się nie krzywić, kiedy Aschenwald, za pomocą różdżki odklejał od skóry fragment mokrego rękawa. – Gdyby ktoś z nas się tego napił, mógłby już nie żyć.
– To twoja zasługa, Dumbledore. Wyprowadziłeś profesor Merrythought z równowagi w odpowiedniej chwili.
– To zasługa panny Pince, która wyprowadziła ją z równowagi dużo wcześniej.
– No dobrze. W takim razie dolałeś oliwy do ognia w odpowiedniej chwili. Masz wyczucie, zupełnie jak moja matka.
– Czyżby pani baronowa potrafiła przewidzieć, kiedy lepiej herbatę wypić, a kiedy pozwolić się nią oblać?
– Dokładnie Dumbledore. Dokładnie.
– W takim razie nie śmiem z nią konkurować. To był czysty przypadek.
– Ona też zawsze twierdzi, że to czysty przypadek. Chciałbym, żebyście się kiedyś poznali.
Na korytarzu rozległ się dzwonek, a zaraz potem łoskot, który przywiódł Albusowi na myśl armię ciężkozbrojnych jeźdźców. Naśladowane przez kilku uczniów rżenie i parskanie pogłębiło efekt. Brakowało tylko szczęku zbroi.
– Wio koniku, wio koniku! Już czekają w psychiatryku! – wrzasnął Irytek. – Nie czekajcie, przyjeżdżajcie, bo świruska jest w Hogwarcie!
Dalszą część rymowanki zagłuszył podniesiony, kobiecy głos, oznajmiający, że Gryffindor traci dziesięć punktów. Albus zastanawiał się, czy nie poprosić Aschenwalda, by sprawdził, co się tam dzieje, lecz ostatecznie uznał, że nie ma na to siły. Jego ciałem zaczęły wstrząsać dreszcze, zimny pot spływał mu po plecach. Nie przypuszczał, by to, co znalazło się w herbacie było zabójcze w kontakcie ze skórą, ale czuł się coraz bardziej chory i pragnął, by Horacy zjawił się jak najszybciej.
– Bardzo boli? – zapytał Aschenwald. W jego głosie po raz pierwszy dało się słyszeć napięcie..
– Nie miałbym nic przeciwko, gdyby już przestało – odrzekł Albus.
– A ja naprawdę nie miałbym nic przeciwko, gdybyś powiedział po prostu, że boli jak diabli. Albo nawet jak cholera.
Aschenwald bez ostrzeżenia dźgnął różdżką jeden z najbardziej przypalonych palców, prawdopodobnie nie mocno, ale ból był tak silny, że łzy stanęły Albusowi w oczach. Mimo wszystko jednak, udało mu się utrzymać kontrolę.
– Dziękuję. Teraz rzeczywiście boli jak diabli – powiedział przez zaciśnięte zęby.
– No i dobrze. Ten palec wygląda najgorzej, ale jeśli boli, powinno dać się go uratować.
Drzwi otworzyły się z impetem i do pokoju nauczycielskiego wszedł, lekko zadyszany Horacy Slughorn, w zapiętej na jeden guzik, haftowanej kamizelce, a zaraz za nim profesor Merrythought oraz Armando Dippet.
– Na brodę Merlina! – zawołał Horacy, gdy tylko spojrzał na ręce Albusa. Przeraźliwie blady dyrektor pobladł jeszcze o kilka odcieni. Merrythought nerwowo okręcała sobie wokół palców łańcuszek, na którym nosiła wisior z oprawionymi w srebro granatami. Nie patrzyła na Albusa. Utkwiła wzrok w jakimś punkcie na drzwiach stojącej w kącie pokoju szafy. Horacy zajrzał do puszki z herbatą, po czym zaczął przyglądać się obrażeniom. Po chwili rzucił zaklęcie chłodzące, co Albus przyjął z ogromną ulgą.
– Dlaczego tego nie zrobiłeś? – zwrócił się do Aschenwalda. – Oszczędziłbyś mu cierpienia.
Wygrzebał z kieszeni flakonik z jakąś zieloną cieczą, wylał kilka kropel na chusteczkę i owinął nią prawą dłoń Albusa. Nieprzyjemne mrowienie rozpełzło się od czubków palców, aż do ramienia, ale Albus czuł, że opuchlizna zaczyna schodzić, a skóra się goi.
– Nie miałem pojęcia co to jest i nie chciałem wyrządzić większej szkody – odrzekł szorstko Aschenwald, zdejmując rękawice.
– Nie wyrządziłbyś szkody zwykłym zaklęciem chłodzącym, nie ma mowy.
– Ty… to… wiesz – wycedził Aschenwald. – Ja nie zamierzałem ryzykować.
– No dobrze, dobrze – mruknął Horacy. – Na przyszłość zapamiętaj sobie, że zaklęcie chłodzące raczej spowalnia rozprzestrzenianie się tego rodzaju trucizn.
Albus zdumiał się niezmiernie. Posiadał w tej dziedzinie niemałą wiedzę, ale o tym słyszał po raz pierwszy w życiu, choć Horacy dawał jasno do zrozumienia, że to oczywistość, o której wstyd nie wiedzieć. Jak się szybko okazało, nie tylko on był zdezorientowany. Aschenwald spojrzał na niego z miną człowieka, któremu właśnie przedstawiono sfabrykowany, lecz trudny do podważenia dowód na to, że jest idiotą. Sam czuł się podobnie, dlatego uznał, że najwyższy czas się wtrącić.
– Pierwszy raz o tym słyszę, Horacy – powiedział. – I też bym nie zaryzykował.
Horacy uśmiechnął się przepraszająco i poklepał Aschenwalda po plecach.
– Ach, wybaczcie. Muszę o tym w końcu napisać artykuł. Odkryłem to kilka lat temu, przez zupełny przypadek i wydaje mi się, że wszyscy powinni o tym wiedzieć.
– Owszem, powinni – odezwał się dyrektor, stając za krzesłem i kładąc Albusowi dłoń na ramieniu. – To bardzo pożyteczne odkrycie i nie powinieneś zwlekać z ujawnieniem go. A domyślasz się, co było w tej herbacie? Poradzisz sobie z tym?
– Tak, choć tu będzie trochę gorzej – odrzekł Horacy, unosząc do oczu lewą dłoń Albusa, która nadal paliła przy najlżejszym dotknięciu. – Możemy chyba założyć, że nikt z nas nie chciał nikogo otruć herbatą, prawda? – zapytał. Profesor Merrythought spojrzała znacząco na Aschenwalda, który równie znacząco odchrząknął.
– Dajcie spokój – powiedział Albus. Czuł przemożną potrzebę poprawienia zsuwających mu się na czubek nosa okularów, jednak nie potrafił zdobyć się na poproszenie kogoś, by to zrobił. – Oczywiście, że nikt nikogo nie chciał otruć. Musiało się wydarzyć coś innego.
– Tak. I chyba nawet wiem co. – Horacy zmarszczył czoło, namyślając się przez chwilę. – Przypuszczam, że to kora hippomane mancinella, drzewa śmierci. To wyjątkowo toksyczna roślina. Można doznać poparzeń stając pod nią podczas deszczu.
– Na jakiej podstawie tak przypuszczasz? – zapytała Merrythought. – Objawy nie są charakterystyczne. To mogło być cokolwiek.
– Objawy same w sobie nie, ale kiedy się je powiąże z zaistniałymi okolicznościami, wszystko zdaje się nabierać sensu.
– Wyjaśnij – rzuciła cierpko.
– Handel jakimikolwiek częściami tej rośliny jest zakazany u nas i na kontynencie. To oczywiście nie oznacza, że się nie odbywa. Zmieloną korę przemyca się w malutkich woreczkach ze skóry testrali, ukrywanych głównie w herbacie. Na czarnym rynku osiąga niebotyczne ceny, bo same woreczki trudno zdobyć, a tylko one są w stanie zmylić fałszoskopy. Paskudne rzeczy się z tego robi. Naprawdę paskudne.
Oczy profesor Merrythought zwęziły się w podejrzliwym wyrazie. Otworzyła usta, by coś powiedzieć, lecz wtedy Aschenwald palnął się otwartą dłonią w czoło.
– Zaraz! – zawołał. – Jakiś miesiąc temu czytałem, że u nas na granicy zatrzymano spory transport herbaty właśnie z… tym. Wybuchł niemały skandal, bo zatrzymania dokonały mugolskie służby. Ich psy się zaniepokoiły. Woreczki rzeczywiście były ze skóry testrali, więc jedni je widzieli, inni nie. Zrobiło się straszne zamieszanie. Nasze Ministerstwo prowadzi w tej sprawie dochodzenie.
– No tak – westchnął Horacy. – W „Proroku” też o tym wspomnieli. A teraz do nas ktoś to wwiózł, woreczek się uszkodził, zawartość znalazła się w herbacie i omal nas nie pozabijała. Można by pomyśleć, że nie ma sensu rozmieszczanie przy granicach państw i w portach tych wszystkich fałszoskopów. Wystarczą Mugole z psami.
–Gdzie kupiliście tę herbatę? – zapytał Armando.
– U panny Smith – odrzekła profesor Merrythought.
– W takim razie trzeba natychmiast ostrzec pannę Smith i powiadomić aurorów.
– Lepiej zaczekać z informowaniem panny Smith, dopóki Aurorzy nie zajmą się sprawą. Jeśli ma z tym coś wspólnego, nie powinniśmy dawać jej czasu na przygotowanie się – stwierdziła Merrythought. Horacy skinął głową.
– Nie – powiedział ostro Albus, niechcący zrzucając z prawej ręki prowizoryczny opatrunek. – Jeżeli Horacy ma rację, przede wszystkim nie powinniśmy pozwolić, żeby sprzedała tego więcej. Prawdopodobieństwo, że jest w to zamieszana jest znikome, a w każdym razie dużo mniejsze, niż szansa, że ktoś się otruje. Absolutnie nie możemy czekać na Aurorów.
– Więc może ty się wszystkim zajmiesz, co? – warknęła Merrythought, w końcu na niego spoglądając. Albusowi przemknęło przez myśl, że króciutki okres ochronny, jakim został objęty, właśnie dobiegł końca.
– Sądzę, że będę w stanie, pani profesor – odrzekł takim tonem, jakby nie zauważył złośliwości. Kilkakrotnie zgiął i rozprostował palce prawej dłoni. Skóra była delikatna, odrobinę nadwrażliwa, lecz ręka odzyskała sprawność. – Wybiorę się zaraz do Hogsmeade. Jeśli Armando nie będzie miał nic przeciwko, zabiorę ze sobą domowego skrzata.. Porozmawiam z panną Smith, spróbuję się dowiedzieć ile tego sprzedała i jeżeli będzie trzeba, ostrzegę mieszkańców. Skrzat będzie pilnował sklepu. Jeśli okaże się, że wszystko w porządku, panna Smith nigdy się o tym nie dowie. Horacy, czy mógłbyś…
– Zaczekaj, mój drogi, spokojnie – mruknął Armando, lekko ściskając jego ramię. Albusa zirytował ten gest, choć znał dyrektora na tyle dobrze, by wiedzieć, że to autentyczna troska, nie protekcjonalne traktowanie. Jednak rozdrażnienie spowodowane wcześniejszym zachowaniem profesor Merrythought sprawiało, że czuł niemal palącą potrzebę postawienia na swoim.
„Głupi, niedojrzały, małostkowy gamoń”, rozbrzmiał w jego głowie głos Nicolasa Flamela. To zawsze był głos Nicolasa Flamela i zwykle ALbus nie śmiał się przeciwstawiać nawet temu wyobrażeniu, ale Merrythought uderzyła w uczniów jego domu, nazwała ich bandą dzikusów, więc odrobina małostkowości wobec naruszenia gryfońskiego honoru, powinna być usprawiedliwiona.
Wyprostował się, starając się zapanować nad dreszczami, poprawił wiszące na czubku nosa okulary i przyjrzał się swej, obecnie okropnie zaczerwienionej, lewej dłoni, którą Horacy właśnie zaczął bandażować. Zamierzał pójść do Hogsmeade, a nawet, w razie konieczności obejść wszystkie domy i ostrzec ludzi. O ile tylko uda mu się wstać z krzesła.
– Zgadzam się z Albusem. To rozsądna propozycja – rzekł Armando, czym nieźle go zaskoczył. Aschenwald uniósł brwi.
– Proszę mi wybaczyć, dyrektorze – powiedział – ale wysyłanie w tej chwili Albusa gdziekolwiek, jest, mówiąc najdelikatniej, sprzeczne z rozsądkiem.
– Ładnie powiedziane, Ludwiku – odparł łagodnie Armando, siadając na krześle obok Albusa. – Odnosiłem się do samego planu działania. Uważam, że będzie najlepiej, jeśli pójdzie Galatea i weźmie ze sobą Perełkę. To bardzo sprytna skrzatka. Ja tym czasem skontaktuję się z Biurem Aurorów.
– Jak sobie życzysz – powiedziała chłodno profesor Merrythought. Coś w jej wyrazie twarzy kazało Albusowi przypuszczać, że biedna panna Smith nie zapomni tego dnia do końca życia. Nie miał siły, by spierać się z dyrektorem, Aschenwaldem i prawdopodobnie Horacym. Najważniejsze, że mieszkańcy Hogsmeade zostaną ostrzeżeni. Oby tylko nie było za późno.
Profesor Merrythought Wyjęła z szafy niewielką, czarną torbę, zarzuciła ją sobie na ramię i wyszła, nic już więcej nie mówiąc. Horacy głośno wypuścił powietrze. Aschenwald odczekał chwilę i również ruszył ku drzwiom.
– Muszę iść – powiedział. – Właśnie zaczynam zajęcia, ale jeśli będzie mnie pan potrzebował…
Armando utkwił w nim spojrzenie i zanim skinął głową, bardzo długo przyglądał mu się z nieodgadnioną miną.
– Ja też mam teraz lekcję – odezwał się Horacy, ponownie owijając chusteczką prawą dłoń Albusa. – Potrzymaj to jeszcze przez kilka minut. Skóra się do końca nie zregenerowała. Z lewą zejdzie trochę dłużej, może nawet parę tygodni, ale… I tak miałeś wielkie szczęście.
– Wiem. Dziękuję ci – odrzekł Albus. Obezwładniająca słabość mijała powoli, pozostawiając po sobie zmęczenie, ból zelżał do znośnego poziomu.
Aschenwald i Horacy opuścili pokój nauczycielski w momencie, gdy rozległ się dzwonek, obwieszczający koniec przerwy na lunch. Armando jednak nie ruszył się z miejsca. Przez chwilę wpatrywał się intensywnie w stojącą na stole, kraciastą puszkę z herbatą, jakby chciał ją nakłonić do wyjawienia prawdy, aż w końcu przeniósł spojrzenie na Albusa.
– Jak się czujesz? – zapytał.
– Dziękuję, już dużo lepiej.
– Mimo wszystko, powinieneś dziś odpocząć. Wyglądasz bardzo… – Armando urwał z zakłopotaniem. – Widać, że dało ci się to we znaki.
– Nie ma takiej potrzeby. Mam teraz wolną godzinę. Posiedzę sobie tutaj i całkowicie się pozbieram, zanim zacznę zajęcia – odrzekł Albus. Chciało mu się śmiać na wspomnienie swojej deklaracji sprzed kilku minut. Nie dowlókłby się do Hogsmeade nawet teraz, ale poprowadzenie lekcji było już realne.
– No dobrze, jak uważasz. Zostać z tobą? Albo może przejdziemy do mojego gabinetu. Zrobiłbym ci coś do picia… Nie, nie herbatę. Przynajmniej nie siedziałbyś tu sam.
Albus pokręcił głową.
– Och, mną się nie przejmuj. Obawiam się, że zaraz będziemy tu mieli spore zamieszanie.
– W rzeczy samej – mruknął Armando. Coś w jego postawie nagle się zmieniło. Albus nie potrafił określić co, ale odczuł to wyraźnie. Milczeli przez dłuższą chwilę i było to milczenie bardzo nieprzyjemne, jakby jakieś niewypowiedziane słowa miotały się w ciszy, próbując się z niej wyrwać.
– Ludwik miał rękawiczki. Nie wydaje ci się to trochę dziwne? – odezwał się w końcu Armando. Albus uśmiechnął się z ulgą. Podejrzewał, że w związku z tą sprawą, ktoś prędzej, czy później wymieni Aschenwalda jako osobę, której nie zaszkodzi lepiej się przyjrzeć, ale nie przyszło mu do głowy, że argumentem staną się akurat rękawiczki. Spodziewał się rzeczy dużo bardziej absurdalnych, natomiast poruszoną przez Armanda kwestię, rzeczywiście należało w tej sytuacji wyjaśnić. Tak się składało, że mógł to zrobić.
– Nie. Zdaje się, że zawsze je przy sobie nosi. Chyba zacznę brać z niego przykład.
– Dość osobliwe przyzwyczajenie u nauczyciela Zaklęć, prawda? Ale bez drobnych dziwactw nie bylibyśmy sobą – powiedział Armando, wstając. – A co do ciebie, Albusie… – Jego ciepłe, brązowe oczy nabrały niespodziewanie całkowicie obcego, lodowatego wyrazu. – Nie straciłbyś w niczyjej opinii (może poza swoją własną), gdybyś przyjął odrobinę współczucia, odrobinę troski, nie wynikających z niczego innego, jak tylko z życzliwości, którą sobie zaskarbiłeś, a która, widać, niewiele już dla ciebie znaczy. Galatea ma rację. Ludzie tacy, jak ty… zawsze dają sobie radę. Chcą wierzyć, że nie potrzebują innych. To inni potrzebują ich. I tak w istocie jest. Do czasu. Mówię ci, mój drogi, obudzisz się któregoś dnia na szczycie wierzy, być może bardzo wysokiej, bardzo pięknej i dopadnie cię jakaś ludzka słabość, coś, co zupełnie zwali cię z nóg, ale nikt nie przyjdzie, by ci pomóc. Nie z niechęci, nie ze względu na wysokość. Są ludzie, którzy nie lękają się wysokości. Jednak nawet oni będą wierzyć, że jak zwykle, dasz sobie radę. Nie spróbują cię złapać, gdybyś przypadkiem spadł. A potem będzie już za późno na cokolwiek.
Albus poczuł, że cała krew odpływa mu z twarzy. Przez chwilę nie był w stanie się poruszyć. Kruchy, wątły Armando, wypowiadający te słowa z niesłychaną mocą, miał w sobie coś przerażającego, coś, co przejmowało do głębi, brutalnie wpisując się na trwałe w umysł i serce. Zimny dreszcz, zupełnie odmienny od wcześniejszych, przebiegł mu po plecach. Dyrektor odwrócił się i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi.
– Armando! – zawołał Albus, z trudem pokonując suchość w gardle. Chciał coś powiedzieć, choćby i coś żałosnego, byle by tego tak nie zostawić, ale kroki na korytarzu oddaliły się szybko. Oparł głowę o twarde oparcie krzesła i zamknął oczy. Oto mała, pozornie łatwa do zduszenia iskierka, przypomniała mu, że z natury jest potężnym żywiołem, który należy doceniać.
Kilka minut po pierwszej w nocy, przechadzając się po zamku, przypomniał sobie o podręczniku do Transmutacji, który przez przypadek zabrał jednemu ze swych uczniów. Nie miał jeszcze ochoty kłaść się do łóżka, więc wrócił do gabinetu, wziął książkę i ruszył na siódme piętro, gdzie znajdowało się wejście do wierzy Gryffindoru.
– Dzięcioł zielony – powiedział do Grubej Damy. Kobieta na obrazie niechętnie otworzyła jedno oko.
– Nie wiem czy zielony, czy czarny, czy może pasiasty, ale jest środek nocy – burknęła.
– Na pewno zielony, droga pani. Zostawię tylko to, bo inaczej znowu zapomnę – powiedział, pokazując podręcznik.
– Aaa, to pan profesor. Proszę wybaczyć.
Portret odsunął się, wpuszczając go do pogrążonego w półmroku pokoju wspólnego. Albus zdumiał się, wyczuwając czyjąś obecność. Nie spodziewał się, że zastanie tu kogoś o tej porze. Rozejrzał się, zaintrygowany. W fotelu, przy kominku siedziała Minerwa. Na kolanach trzymała kilka książek, na stoliku przed nią leżała jej różdżka. Minerwa wpatrywała się w niego z mieszaniną zaskoczenia i niepokoju. Wyglądała na bardzo przygnębioną.
– Dobry wieczór – powiedział, odkładając podręcznik na jedną z szafek, w widocznym miejscu. – Co robisz, Minerwo? – zapytał łagodnie. Czuł, że to nieodpowiedni moment, by zwracać jej uwagę, że jest późno. Ważniejsze było dowiedzenie się, co też chodzi jej po głowie. Wiedział, że to całe zamieszanie z herbatą przestraszyło trochę młodsze dzieci. Starsze były raczej podniecone obecnością Aurorów.
Dziewczynka spojrzała mu w oczy, z wypisanym na twarzy poczuciem winy. Uśmiechnął się zachęcająco. Cokolwiek robiła, nie mogło być jakimś straszliwym przestępstwem. Prawdę mówiąc, nie łamała nawet regulaminu. Uczniom wolno było siedzieć w pokoju wspólnym choćby i przez całą noc, o ile nie hałasowali.
– Oglądałam katalog ze zwierzętami – powiedziała Minerwa. – Ermengarda zostawiła go na stole. Nie powinnam go ruszać bez pytania, ale pomyślałam, że tylko sobie popatrzę i zaraz odłożę. Trzymałam w ręce zakładkę i niechcący zamieniłam ją w pióro, a teraz nie mogę jej zmienić z powrotem. Ta zakładka była śliczna. Nie chcę, żeby Ermengardzie było przykro – wyrzuciła z siebie jednym tchem.
Albus podszedł i usiadł w fotelu naprzeciwko niej. Pan Swift wspominał mu o incydencie z miotłą, który mógł się okazać niebezpieczny, gdyby wydarzył się w powietrzu. Przeraziła go ta informacja. Uważnie obserwował Minerwę, lecz mimo wszystko nie spodziewał się, że sprawa jest aż tak poważna. Nie można zwlekać, trzeba się tym natychmiast zająć. Posiedzenie kadry ma się odbyć w przyszłym tygodniu, więc poruszy tę kwestię. Będzie wnioskował, by potraktować Minerwę tak, jak pannę Pince.
– Musiałaś być zdenerwowana, skoro zmieniłaś zakładkę, po prostu trzymając ją w ręce – stwierdził. Minerwa gwałtownie pokręciła głową.
– Oglądałam sobie zwierzęta, panie profesorze. To wszystko.
– Wiem o czym mówię, bo gdy byłem w twoim wieku, też przytrafiały mi się takie rzeczy. W większości przypadków zdarzają się, kiedy jesteśmy zdenerwowani, albo się boimy. Kiedyś na przykład okropnie pokłóciłem się z bratem i zamieniłem worek kartofli w stado żab. Możesz sobie wyobrazić, jak zareagowała na to moja mama.
– Przygotowała jakieś francuskie danie? – zapytała Minerwa, a kąciki jej ust drgnęły lekko. Albus roześmiał się serdecznie.
– Obawiam się, że nie wykazała się tak praktycznym podejściem. Przez następnych kilka lat miałem zakaz zbliżania się do kuchni.
Minerwa zmierzyła go tym swoim przeszywającym spojrzeniem, pod którym czuł się, jakby wszystko, co powiedział było kłamstwem, na dodatek niezbyt udanym. W końcu wyciągnęła do niego rękę, w której trzymała duże, pomarańczowe pióro.
– Może byłam trochę zła, ale to głupstwo. Chciałabym naprawić zakładkę Ermengardy.
Albus wziął od niej pióro. Było ładne. Wyglądało, jakby pochodziło z ogona papugi, lub innego, egzotycznego ptaka.
– Gdyby nie było tak późno, chętnie zobaczyłbym, jak sama ją naprawiasz. Myślę, że wystarczyłoby kilka wskazówek, ale coś mi się zdaje, że obydwoje mamy dosyć dzisiejszego… Właściwie wczorajszego dnia i, że najlepiej po prostu pójść spać.
Położył pióro na kolanie, wydobył z kieszeni różdżkę i machnął nią krótko. Na miejscu pióra pojawiła się piękna, wyszywana zakładka, z pomarańczowo–złotą lwicą.
– Proszę bardzo – rzekł, oddając ją Minerwie.
– Dziękuję – odparła dziewczynka. Z uwagą przyjrzała się zakładce. – Jest taka sama. – W jej oczach Albus dostrzegł błysk wdzięczności i ulgi. Przekartkowała kolorowy katalog Magicznej Menażerii i otworzyła go na stronie, na której widniała fotografia dużego, białego kota o długiej sierści.
– Tutaj była – powiedziała, wkładając zakładkę. – Wydaje mi się, że Ermengarda bardzo by chciała mieć takiego kota. – Ze zdegustowaną miną wskazała palcem wypisaną na dole cenę, dwadzieścia siedem galeonów. – Ale to, to jest nieprawdopodobna przesada.
– Rzeczywiście, sporo sobie za niego policzyli. Ale koty są dość drogie. Zwłaszcza, jeśli posiadają jakieś wyjątkowe, magiczne właściwości.
Minerwa z trzaskiem zamknęła katalog i wraz z kilkoma innymi książkami, odłożyła go na rozklekotany stoliczek. Zerknęła na zabandażowaną rękę Albusa, a w jej spojrzeniu znów pojawił się niepokój.
– Panie profesorze… Przecież nie przyszedł pan tu, żeby mi pomóc odczarować zakładkę – powiedziała. – Czy coś się znowu stało?
– Nie. Zastanawiałem się jedynie, czy pan Robins nie szukał przypadkiem swojego podręcznika do Transmutacji. Zabrałem go przez przypadek jeszcze w zeszłym tygodniu.
– Nie przypominam sobie, żeby ktoś czegoś szukał – odparła Minerwa.
– To bardzo budujące. Wygląda na to, że pan Robins zapamiętał wszystko z ostatniej lekcji, bo ma jutro ze mną zajęcia, a zadałem pracę domową.
– Na pewno pożyczył od kogoś podręcznik. – Minerwa była tak zakłopotana, jakby sprawa dotyczyła jej. Albus uśmiechnął się lekko.
– Wolę myśleć, że go nie potrzebował. Bądź tak dobra i przekaż mu, że go odniosłem.
– Oczywiście, panie profesorze.
Zabrała ze stolika różdżkę i włożyła ją do kieszeni.
– Z czego jest zrobiona? – zapytał Albus. Podejrzewał drewno z jakiegoś iglastego drzewa, może świerku, co podkreślałoby naturalne predyspozycje Minerwy.
– Jodła i włókno ze smoczego serca. Dziesięć cali – powiedziała obojętnie. Albus skinął głową, mając nadzieję, że Minerwa nie zauważy, jak bardzo jest zdumiony. Jodła i włókno ze smoczego serca – rzadkie połączenie. Idealna do transmutacji, pojedynków oraz… czarnej magii. Specyficzna, lecz we właściwych rękach mogła się stać potężnym narzędziem. Posługiwał się taką odkąd skończył jedenaście lat. Jego różdżka różniła się pod względem wizualnym od tej należącej do Minerwy; sprawiała wrażenie mocniejszej, była bardziej elegancka. Ponad to, swego czasu panowała moda na wszelkiego rodzaju dodatki, dlatego w rączce znajdował się mały kryształ górski, który miał ponoć wywierać korzystny wpływ na rdzeń. Albus nie potrafił stwierdzić, czy rzeczywiście wywiera, ale niezmiernie ten szczegół lubił. Różdżka Minerwy natomiast niczym się nie wyróżniała, jakby wytwórca z przekory nadał niepozorny wygląd temu wyjątkowemu połączeniu materiałów.
– Często przytrafiają ci się takie sytuacje, jak dziś? – zapytał niezobowiązującym tonem.
–Czasem miałam kłopot w szkole, bo się rzeczywiście zdarzało, kiedy się denerwowałam. Ale odkąd tu przyjechałam, jest dużo gorzej.
– Nic w tym dziwnego. Zaczęłaś ćwiczyć panowanie nad magią, co na pierwszym etapie zwykle skutkuje totalnym chaosem.
– To wcale nie jest zabawne, jak mi się spinki do włosów w rękach zmieniają w karaluchy – mruknęła Minerwa.
– Rzeczywiście, nie jest – zgodził się Albus. – Poradzimy sobie z tym. A teraz zmykaj do łóżka. Jest bardzo późno. Gdybyś jednak rano doszła do wniosku, że chcesz mi opowiedzieć o powodach zamiany zakładki w pióro, wiesz, gdzie mnie szukać.
– To nic ważnego – powiedziała, a po jej twarzy przemknął jakiś cień.
Życzyli sobie dobrej nocy, choć Albus wątpił, czy w ogóle uda mu się zasnąć. Gdy godzinę później leżał w łóżku, lewa dłoń piekła niemiłosiernie, a słowa Armanda ciągle tłukły mu się po głowie, łomotały o czaszkę coraz głośniej i głośniej, aż w końcu wstał, by przygotować sobie gorącą czekoladę. Liczył na to, że pomoże choć trochę, lecz to było coś dużo poważniejszego, niż złośliwości profesor Merrythought. To była prawda. Ta sama prawda, z którą wiele lat temu skonfrontowali go Flamelowie i, której wciąż stawiał czoła z trudem.

9 komentarzy

  1. jamajka said:

    Głupie pytania w trakcie pisania są niezmiernie zabawne. Z germańskimi przekleństwami włącznie.

    29 grudnia 2020
    Reply
  2. Tygrysica said:

    Jak zwykle prześwietne. Zdecydowanie wolę funficki do Harrego Pottera, zwłaszcza w twoim wykonaniu, niż samego Harrego w wydaniu katalogowym. 😀

    29 grudnia 2020
    Reply
  3. pates said:

    Eleganckie to jest.

    30 grudnia 2020
    Reply
  4. ambulocet said:

    Powiem tylko tyle. Czekam na więcej.

    7 stycznia 2021
    Reply
  5. matius said:

    Czekam na więcej.

    11 stycznia 2021
    Reply
  6. Agata.d said:

    I ja. Ale na szczęście więcej już jest, choć ostatnio czasu brak niestety na czytanie, więc tak sobie na raty czytam.

    15 lutego 2021
    Reply
  7. Julitka said:

    Podbijam staty. 😀 Ale fajnie byłoby, gdybyś wyznaczyła konkretny dzień na publikacje; czekałoby się z niecierpliwością.

    28 stycznia 2024
    Reply
  8. lalar123 said:

    Meeega wspaniałe fanfiction.

    28 stycznia 2024
    Reply
  9. Elanor said:

    @Julitka
    To ma być piątek, ale dotarło do mnie, że jest piątek dopiero wieczorem, zawiesiłam się na jednej poprawce i tak się niestety przeciągnęło. Ustawiłam sobie przypomnienie na następny raz.

    29 stycznia 2024
    Reply

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *