Stacja Avalon

Witajcie!
Przedstawiam prawdopodobnie setną wersję dwóch, opartych na legendach arturiańskich opowiadań, które wiszą tu sobie od wieków. Wpadłam na nie, przeglądając cały literacki śmietnik, który mam na dysku i uznałam, że poprawię je na tyle, na ile to możliwe. Nadal jest w nich błąd w prowadzeniu narracji, lecz poprawienie akurat tego wymagałoby po prostu przepisania całości, czego już się nie podejmę.
Mimo wszystko mam nadzieję, że ktoś jeszcze znajdzie w tej lekturze przyjemność. Drugie opowiadanie zyskało inne zakończenie, a tym samym całość została zamknięta.

Król na lepsze czasy

– No i co teraz!? – ryknęła Viviana, wprawiając w ruch kilka drobinek kurzu na stojącym przed nią płaskim monitorze. Jej oczy ciskały błyskawice, policzki płonęły żywym ogniem. Był to widok praktycznie niespotykany, bo wyprowadzenie z równowagi przedstawiciela Starszych zwykle graniczyło z cudem. Ale Viviana miała bardzo poważne powody, by się złościć. Rządowy projekt za który odpowiadała i któremu poświęciła większą część swego dorosłego życia, właśnie, kolokwialnie mówiąc, trafił szlag.
– Spokojnie. – Merlin stanął za krzesłem i położył jej dłonie na ramionach. – Spokojnie – powtórzył cicho. – Z każdej sytuacji jest wyjście.
– Tak? – Viviana odwróciła się gwałtownie. W tamtej chwili miała ochotę rzucić się na niego z pazurami. Dureń chyba postradał rozum! – Rzeczywiście! Jest wyjście! Wsiąść na pokład Feniksa i obrać kurs na najbliższą czarną dziurę!
– Najpierw trzeba by go naprawić – odparł spokojnie Merlin. Viviana zaczęła nieświadomie zdrapywać lakier z poręczy krzesła. Ten białowłosy, udający mędrca błazen jak zwykle musiał mieć cholerną rację. Feniks, wbrew swej nazwie nie odradzał się z popiołów, a od czasu gdy rozb… yhm, wylądowali na Ziemi, latać nijak się nim nie dało. Ciągle odkładali naprawę statku, bo zawsze mieli do zrobienia coś ważniejszego, a na rychły powrót do domu i tak się nie zanosiło.
– Nie rozumiem tego – rzuciła gniewnie. Złość zaczęła się przeradzać w rozżalenie. Merlin przysunął sobie drugie krzesło i usiadł obok niej. – Takie z nich było obiecujące rodzeństwo. Tyle się włożyło w ich edukację.
Merlin westchnął głęboko.
– To prawda – zgodził się. – Artur… wspaniały chłopiec. Rozumiał wszystko, co mu tłumaczyłem, o konieczności dążenia do pokoju, o prawie, o gospodarce… Był tym zachwycony i wiele rozwiązań już wprowadził, nad wieloma pracował. Okrągły stół to był prawdziwy sukces.
– A Morgana…
Viviana oparła głowę na jego ramieniu. Wplótł smukłe palce w jej długie, kasztanowe włosy i zaczął się nimi bawić.
– W tydzień nauczyła się obsługi komputera, a jak miała ze dwanaście lat, napisała wirusa, który sprawiał, że po pulpicie biegał taki grubiutki niedźwiadek i zjadał ikonki, albo wyciągał pliki z kosza. Pamiętasz?
– Pamiętam. – Merlin zaśmiał się nieoczekiwanie. – Ledwie ją uprosiłaś, żeby ci powiedziała jak się tego pozbyć. Urocza była z tymi swoimi drobnymi złośliwościami. Trudno powiedzieć kiedy zaczęło jej odbijać.
– Wydawało mi się – ciągnęła Viviana. – Że mamy odpowiednich ludzi, na właściwym miejscu, że już nic nie stoi nam na przeszkodzie i, że ucywilizowanie tej planety to kwestia… może kilkunastu lat. A tu masz cywilizację.
Wyprostowała się i przesunęła długim palcem po ekranie, rozwijając wirtualną mapę Brytanii. Postukała w niewielki punkt, oznaczony napisem Camlan. Pojawiły się opcje podglądu. Wybrała widok z poziomu ulicy. Ich oczom ukazało się pole bitwy. Przekaz nie był najlepszej jakości; czyjaś głowa przez kilka sekund wisiała w powietrzu, zanim niezbyt płynnie spadła na dobre.
– Zastanawiam się, co zrobiliśmy nie tak – mruknęła Viviana. Wstała i podeszła do dużego okna, z którego rozciągał się widok na jabłoniowy sad i nic poza nim, bo niewielką wyspę na której osiedli, otaczali sztuczną mgłą. Tak było, puki co najbezpieczniej. Na Ziemi uchodzili za istoty nadprzyrodzone i woleli ten stan rzeczy jeszcze przez jakiś czas utrzymać. Tylko nieliczni znali jakąś część prawdy. Ich zadanie miało polegać na stopniowym przygotowywaniu ludzkości do przekazania tej prawdy. Problem polegał na tym, że ci nieliczni właśnie mieli zamiar się pozabijać i to z powodów zupełnie dla Viviany niezrozumiałych. Naprawdę, chodziło o błahostkę. Rozbiło się o to, kto będzie sprawował władzę. Fakt, Artur sam tego nie zaczął. Szczerze pragnął pokoju, tak jak go uczyli. To Morgana, bardziej uzdolniona i sprytniejsza od brata, uznała w pewnym momencie, że lepiej jej będzie bez niego. W tej sytuacji Artur musiał się bronić w narzucony przez otoczenie sposób. Nie miał innego wyjścia. Na nic zdawały się jego mądre argumenty – tym co do oponentów jako tako przemawiało, było rozwłóczenie ich wnętrzności na cztery strony świata.
Wśród Starszych to było nie do pomyślenia. Ostatnia wojna miała miejsce 2500 lat temu. Od tamtego czasu dali sobie z wojnami spokój, bo doszli do wniosku, że nic dobrego z tego nie wynika.
Merlin wydał z siebie zduszony okrzyk. Viviana odwróciła się i spojrzała na niego ze zdumieniem. Teraz on, z jakichś przyczyn dał się ponieść emocjom. Wpatrywał się w ekran oczami wielkimi z przerażenia, w końcu ukrył twarz w dłoniach.
– Co? – zapytała Viviana, podchodząc bliżej.
– Artur został zraniony tym zatrutym ostrzem Mordreda. Umiera – odparł słabym głosem. Viviana westchnęła ciężko. O zatrutym ostrzu Mordreda wiedziała tylko tyle, że istnieje i, że to najnowszy wynalazek Morgany, wyjątkowo pilnie strzeżony.
– Z każdej sytuacji jest jakieś wyjście – mruknęła.
– Nie zdołam naprawić Feniksa – stwierdził Merlin. – Nie jestem czarodziejem.
Viviana zaśmiała się sucho. Spojrzała na ekran. Zobaczyła Morganę, klęczącą przy bracie, leżącym na przesiąkniętej krwią ziemi. Dziewczyna była ewidentnie zrozpaczona. Najwyraźniej w końcu zdała sobie sprawę z tego, do czego doprowadziła.
Mając nadzieję, że jeszcze nie jest za późno, Viviana podbiegła do przeciwległej ściany, z pewnym wysiłkiem otworzyła tradycyjnie oporną klapkę i odsłoniła niewielki dotykowy panel sterujący. Pojawił się napis: System Kraker zaprasza! Czerwone kółeczko w prawym dolnym rogu kręciło się niezdecydowanie. Zatrzymało się na kilka sekund.
– Błagam, szybciej – jęknęła Viviana. W końcu pokazał się komunikat: Wykryto cztery urządzenia, a następnie ukazała się lista tychże urządzeń. Viviana postukała palcem w pozycję Kruk 1. Gdzieś na zewnątrz rozległo się przeciągłe krrra i ekranik rozbłysnął na zielono.
– Co masz zamiar zrobić? – odezwał się Merlin.
– Wysłać do Morgany wiadomość. Niech się na coś przyda i przynajmniej go tu przywiezie.
– Nie zostało zbyt wiele czasu.
– Ale też nie jest daleko.
Kruki były zaopatrzone w system rozpoznawania twarzy. Wystarczyło podać współrzędne określające przybliżoną lokalizację danej osoby i wybrać jej zdjęcie. Podczas tej procedury system oczywiście musiał się ze trzy razy zawiesić, ale ostatecznie ukazała się upragniona ikonka mikrofonu.
– W krzakach przy brzegu jeziora znajdziesz łódkę – powiedziała głośno Viviana. W duchu dziękowała teraz Stwórcy, że Merlinowi od dwóch lat nie chciało się tej łódki stamtąd zabrać. – Nie powinna być dziurawa. Przestań histeryzować, łap się za wiosło i sprowadź nam tu Artura.
Dość energicznie stuknęła w przycisk: kraknij. Nic się nie wydarzyło. Stuknęła drugi raz. Ekran pociemniał, zalały go setki dziwnych znaczków. Viviana boleśnie przygryzła sobie język. Oj, wysmaruje się wieczorem stosowną wiadomość do producenta. Żarty się skończyły. Wtedy jednak z zewnątrz dało się słyszeć trzy donośne kraknięcia.
Viviana rzuciła się do okna. Jeden z czterech siedzących na pobliskiej jabłoni kruków poderwał się ciężko do lotu i zniknął we mgle. Odetchnęła z ulgą.
– No i co dalej? – zapytał ponuro Merlin. – Zakładając, że ten nieszczęsny robot w ogóle doleci z wiadomością. I, że łódki nikt nie ukradł, albo, że nie jest dziurawa.
– Zaczynasz myśleć jak ludzie – powiedziała Viviana. Merlin uśmiechnął się blado.
– Może. Ale zakładając, że się uda… Co zamierzasz?
– Wprowadzimy Artura w stan hibernacji. Dowiemy się co go zabija i opracujemy antidotum.
– Sądzisz, że to wykonalne?
– Nie dowiemy się, jeśli nie spróbujemy.
– A potem?
– A potem poczeka sobie na lepsze czasy. Kiedyś przecież muszą nadejść, prawda?

Legendy nie umierają

– Dlaczego nie mówicie, że to moja wina? – zapytała Gwenhwyfar, opadając ciężko na fotel w teoretycznym salonie Pani Jeziora. Teoretycznym, bo zwykle pełnił dziesiątki innych funkcji. Viviana nie pozwalała na marnotrawstwo przestrzeni. To Merlin czasami nadmieniał nieśmiało, że chciałby, aby poza jego własnym łóżkiem, było tu jakieś miejsce wolne od kabli, monitorów oraz przycisków niespodzianek, uruchamiających nie do końca wiadomo co i gdzie, lecz za to prawie zawsze z hukiem. Ot, taki kącik ze stolikiem, roślinnością w skrzynce, a może nawet z szafką, w której nie znajdowałaby się ani jedna rolka drutu, czy taśmy izolacyjnej.
Oczywiście, fanaberiami Merlina Viviana się nie przejmowała. Biedak, chyba z tęsknoty za domem, zaczynał wpadać na coraz głupsze pomysły. Roślinność w skrzynce, miejsce bez przycisków… I co jeszcze? Może palenisko z wesoło trzaskającym ogniem, jak u ludzi?
Dziś jednak salon odrobinę salon przypominał. Fotele były. Aż trzy. Nie zawalony elektroniką stolik również był. Nieco rozklekotany i – o zgrozo – okrągły, ale do przeżycia. Roślinność w skrzynce także chwilowo mieli, bo Morgana przyniosła zioła, mające posłużyć do sporządzenia lekarstwa dla Artura. Kiedy jeszcze dołożyło się do wystroju talerzyk z miodowymi ciastkami, dzbanek soku z jeżyn oraz trzy gliniane kubki, zaczynało to wyglądać całkiem sympatycznie.
– Nie istnieje taka potrzeba – odrzekł Merlin, uśmiechając się lekko. – Sama powtarzasz to od trzydziestu czterech minut. Poza tym, nie masz racji. W każdym razie niezupełnie.
– Merlinie, dobrze wiem… Zawiodłam. Po prostu rozwaliłam projekt. Miałam być dla Artura wsparciem, jako królowa, jako jego żona, a co zrobiłam?
– Uciekłaś z Lancelotem – stwierdziła z bezlitosnym spokojem Viviana. Wszyscy troje popatrzyli po sobie. Oczywiście od początku wiadomo było, co się stało i od kiedy dokładnie zaczęły się problemy, ale otwarcie rozmawiali o tym po raz pierwszy.
– Analizuję to i wciąż nie mogę pojąć. Przecież miłuję Artura. Bardzo. Zresztą, jego się nie da nie miłować. – Merlin i Viviana skinęli głowami. – Ale ten człowiek, Lancelot, ma w sobie coś takiego… – Gwen spojrzała w okno, jakby się spodziewała, że słowa, których jej brakowało, poukrywały się wśród jabłoni. Albo w ogóle gdzieś dalej, we mgle. – Coś, co burzy porządek, odbiera zdolność rozsądnego myślenia.
– Musi tak być – orzekła Viviana, biorąc sobie ciastko. – Żałuję, że nigdy nie przyjrzeliśmy się mu dokładniej. Może jest przedstawicielem jakiejś innej, nieznanej rasy, posiadającej umiejętności, o których nic nam nie wiadomo? – Merlin roześmiał się serdecznie.
– Nie, Viviano, skąd ten pomysł? To Człowiek. Nie ma co do tego wątpliwości.
– W takim razie, jak to wytłumaczysz? – żachnęła się Viviana. – Przecież Gwen to najbardziej rozsądna i opanowana istota, jaką znamy. Nie została wybrana przez przypadek i nie sądzę by doszło do tego, do czego doszło, bez czyjejś ingerencji.
Gwen znów utkwiła wzrok w jabłoniach za oknem. Wiatr leciutko poruszał gałęziami, strącając resztki białych płatków, pozostałości po wspaniałych kwiatach, które jeszcze kilka dni temu sprawiały, że wyspa naprawdę mogła uchodzić za miejsce pełne magii. Na jednym z drzew siedziały nieruchomo trzy duże kruki; wielofunkcyjne drony, które w tutejszych warunkach okazały się niezmiernie użyteczne. Specjalnie wykonano je tak, by do złudzenia przypominały ziemskie ptaki. Stanowiły niewielką cząstkę potężnego przedsięwzięcia, które pochłonęło ogromną ilość środków i sił, przedsięwzięcia, będącego największą dumą prezydenta Bleysa, dumą ich wszystkich.
Gwen czuła się tak, jakby właśnie zawalił się na nią wielopiętrowy budynek, jakimś cudem jej nie zabijając. Doprawdy, byłoby lepiej, gdyby zabił. Viviana się myliła. Doszło do tego, do czego doszło, bez niczyjej ingerencji. I to ona – Gwenhwyfar – rzekomo tak rozsądna, ponosiła winę. Nie zamierzała próbować unikać odpowiedzialności. Chciała jedynie zrozumieć przyczynę swej porażki, zdefiniować ją, nazwać, bo rzeczy nazwane i opisane, nie wywołują już takiego niepokoju.
Po pierwszej rozmowie z Lancelotem, znany jej świat się skończył. Z hukiem rozsypał się na kawałki, niczym upuszczony, gliniany dzban na wodę. Nie dało się go posklejać, choć wielokrotnie próbowała. Po prostu nie i koniec. Widocznie porozbijanych światów nie można sobie ot tak naprawiać, nawet jeśli dysponuje się zaawansowanymi technologiami. Ale o tym nie powiedziano jej podczas żadnego ze szkoleń.
Artur… Kochany Artur, uosabiał wszystko, co było jej bliskie; sprawiedliwość, mądrość, łagodność, opanowanie, uczciwość, szlachetność… Czytała w nim, jak w otwartej księdze, bo choć był Człowiekiem, w dużym stopniu przypominał typowego Respitianina. I trudno się dziwić. W końcu został przez nich wychowany.
Lancelot natomiast stanowił tajemnicę. Nie mogła go rozgryźć. Zdecydowanie było coś w jego spojrzeniu… i w uśmiechu. I w sposobie w jaki opowiadał o swoich przygodach. Któregoś dnia przeszukała chyba wszystkie dostępne słowniki, chcąc znaleźć najlepiej opisujące go słowo. Nie znalazła. On był… poza słowami i w związku z tym… wywoływał niepokój.
Drzwi otworzyły się dość gwałtownie i do pomieszczenia weszła Morgana, niosąc kolejną, niewielką doniczkę, z roślinką o szarawych listkach.
– To już wszystko – powiedziała, kompletnie wypranym z emocji głosem. – Jeśli chcecie, mogę sama zabrać się za przygotowywanie antidotum.
– Dobrze by było – mruknęła Viviana, spoglądając na nią znacząco. Morgana była dość drobna, zdecydowanie niższa od Gwen. Sprawiała wrażenie delikatnej i kruchej, co niejednego już zwiodło. Jej długie, ciemne włosy, zwykle tak zadbane, w tej chwili nie prezentowały się zbyt imponująco; brudne, pozlepiane, z powplątywanymi niewielkimi gałązkami i liśćmi. Oczy miała zaczerwienione i opuchnięte, twarz niemal przeźroczystą.
Viviana skrzywiła się lekko. Co ci ludzie potrafią z siebie zrobić? Przecież taka estetyczna katastrofa nie jest wcale uzasadniona, nie służy naprawieniu błędów, a jedynie irytuje otoczenie.
Wstała, podeszła do jednej z szafek i zaczęła szukać szczotki do włosów.
– Rozmawiałam z Bleysem – powiedziała, zaglądając do tekturowego pudełka, w którym było wszystko, prócz szczotki. A niech to! Dałaby sobie rękę uciąć, że rano ją tu odłożyła.
– No i? – spytała cicho Gwen.
– Chce, żebyśmy spróbowali naprawić Fenixa i wrócić do domu.
– Zostawić wszystko? – Gwen z niedowierzaniem pokręciła głową. Zdawała sobie sprawę, że sytuacja jest zła, ale myśl o opuszczeniu Ziemi ani jej przez głowę nie przeszła.
– Prezydent po prostu chce nas z powrotem. – Viviana przystąpiła do przeszukiwania kolejnego pudełka. – Uznał, że nie ma sensu, byśmy tu dłużej tkwili.
– Nie – szepnęła Morgana. – Nie możecie odejść. Nie teraz, kiedy zaczęliście tworzyć… legendę.
– W rzeczy samej – zgodził się Merlin. – I chyba mam pomysł. Legendy nie umierają. A przynajmniej niezbyt szybko, prawda? – Vivianie nie spodobały się te słowa. Zdecydowanie nie spodobały. – Legendy niekiedy odradzają się po latach, jak feniks z popiołów.
– Radziłabym zachować ostrożność w używaniu tej metafory – powiedziała, zamykając szafkę. Dostrzegła szczotkę na parapecie. – Jeśli cokolwiek ma się odradzać tak, jak nasz Feniks… – Merlin parsknął lekko.
– Nasz Feniks się odrodzi. Naprawa potrwa jakiś czas, ale jest możliwa. To tylko… albo aż, uszkodzona osłona termiczna i kilka jakichś drobiazgów, z którymi sobie poradzę, jeśli się do tego przyłożę.
– Naprawdę odlecicie? Przeze mnie? – Morgana oparła się ciężko o ścianę, zupełnie zapominając o jednej z panujących w tym miejscu zasad, głoszącej, że od ścian najlepiej trzymać się z daleka. Gwoli ścisłości, od drzwi, okien i większości wyposażenia również.
– Tak – odparła Viviana.
– Nie – odpowiedział Merlin. Gwen milczała. Była najmłodsza, a na dodatek to ona wszystko zepsuła. Nie chciała wracać do domu, ale nie czuła się upoważniona do zabierania głosu.
– Cóż to, Merlinie? – Viviana lekko uniosła brwi. – Czy ciągle muszę ci przypominać, że z polecenia prezydenta, to ja tu podejmuję decyzje?
Pamiętam o tym — odrzekł Merlin, z ogromnym skupieniem studiując układ żyłek na liściu, zerwanym z przyniesionej przez Morganę roślinki. W tym momencie za oknem rozległ się głośny dźwięk, przypominający coś pomiędzy nieprzyjemnym, dudniącym śmiechem, a szczekaniem olbrzymiego psa. Gwen pisnęła, Merlinowi wypadł z ręki zmaltretowany liść, Morgana osunęła się po ścianie do pozycji siedzącej, a Viviana westchnęła ciężko.
– Nie powinniście byli tu przychodzić, nędzni śmiertelnicy! – Potężny głos niemal wstrząsnął wyspą. – Odejdźcie stąd, albo zostaniecie przeklęci na wieki!
Gwen odważyła się spojrzeć w okno. Natychmiast zobaczyła unoszącego się kilka cali nad ziemią, wielkiego jak niedźwiedź, czarnego psa z przerażającymi, czerwonymi ślepiami. Śmiechoszczek rozległ się znowu, potem pies rozjarzył się i zmienił w kulę ostrego światła. Kula rozpędziła się i z hukiem, przywodzącym na myśl setkę ciężkozbrojnych jeźdźców, przetoczyła się nad lekko pomarszczoną taflą wody, by po chwili zupełnie zniknąć Gwen z oczu.
Viviana, jakby nigdy nic, przeszła przez pokój, chwyciła Morganę za ramiona, podnosząc ją bez trudu i poprowadziła do swojego krzesła, po czym, niezbyt delikatnie, zabrała się za rozczesywanie jej włosów.
– No to mieliśmy nieplanowaną próbę systemu odstraszającego intruzów – oświadczyła. – Jest trochę prymitywny, ale widać działa. Przydałoby się jedynie nagrać dla pieska jakąś lepszą kwestię, bo ta mi się nie za bardzo podoba.
– Och! – Gwen w końcu oderwała się od okna. – Viviano, to był twój głos?
– Taaa. Oczywiście odpowiednio podrasowany.
Merlin wstał niespodziewanie i zdecydowanym ruchem odgarnął do tyłu dość długie, białe włosy.
– Czy druga kapsuła hibernacyjna jest sprawna? – zapytał poważnym tonem.
– Ostatnio była – mruknęła Viviana, walcząc z jakąś kolczastą gałązką, która wyraźnie nie miała zamiaru dać się wyplątać z włosów Morgany.
– W takim razie, czy mam twoją zgodę na użycie jej?
– Mhm.
– Viviano – szepnęła Gwen, której to wszystko zdecydowanie przestawało się podobać. Viviana jednak nie zareagowała, całkowicie skupiona na gałązce.
– W takim razie, postanowione – powiedział pogodnie Merlin i skierował się do drzwi. – Wezmę się w końcu za tego Fenixa, skoro macie wrócić do domu.
– Mhm – potwierdziła Viviana. Już prawie to cholerstwo wydarła i nawet udało jej się nie pozbawić Morgany zbyt wielu włosów. Merlin wyszedł, cicho zamykając drzwi. Przez jakiś czas nikt się nie odzywał. W końcu Gwen krzyknęła tak, że Vivianie szczotka wypadła z ręki.
– Co za podstępna istota! Słyszałyście to!? Legendy nie umierają! On nie zamierza z nami wrócić! Zamierza zaczekać z Arturem na lepsze czasy!
Na twarzy Viviany pojawił się wyraz zrozumienia.
– Legendy nie umierają – powtórzyła, a jej policzki poczerwieniały z nietypowego dla Respitian gniewu. – To się jeszcze okaże!
– Zawsze mu się tu podobało – stwierdziła Gwen. – Chyba naprawdę pokochał tę planetę i ludzi.
– Szafka z roślinnością! Skrzynka bez przycisków! – ryknęła Viviana. – Czułam, że nas zdradzi!
– Zostaw go – odezwała się niespodziewanie Morgana. – Skoro nie chce wracać, dlaczego miałabyś go zmuszać? Być może ten świat potrzebuje żywych legend, takich jak on i Artur. Idee zostały już zasiane. Ludzkość będzie się rozwijać i dojrzewać we własnym tempie, ze świadomością, że oni gdzieś tam śpią i wrócą, jeśli zajdzie taka potrzeba. Dopilnuję, żeby zbudzili się w odpowiednim czasie. Dopilnuję, żeby legenda przetrwała, przekazywana z pokolenia na pokolenie. Merlin zrozumiał nas, ludzi, z naszymi słabościami, z zamiłowaniem do władzy, roślinności w skrzynkach i innych rzeczy, które dla ciebie Viviano są bez znaczenia. Pojął, że potrzebujemy czasu na rozwój, bo nie jesteśmy doskonali. On wie, że to zadziała, że legenda zadziała i pragnie to zobaczyć. Pozwól mu.
– Morgana ma rację – wtrąciła Gwen. – Powinnaś mu pozwolić. Wydarzenia czasem nie biegną zgodnie z naszymi oczekiwaniami, ale czy to na pewno źle?

13 komentarzy

  1. jamajka said:

    Ooooo, wielkie powroty, cz 2.

    7 września 2019
    Reply
  2. Tygrysica said:

    Świetne, ale co tu nie gra jeśli chodzi o narrację trzecioosobową? Moim zdaniem jest bardzo dobrze. Nic niewłaściwego nie rzuca się w ucho.

    7 września 2019
    Reply
  3. Elanor said:

    @Tygrysica
    Długo byłam nieświadoma tego błędu, ale raczej nie prowadzi się narracji trzecioosobowej, że tak powiem, skacząc po głowach bohaterów. To ma nawet nazwę, head hopping. Chodzi o to, że dla danej sceny przyjmuje się perspektywę jednej z postaci. Z reguły nie powinno się mieszać myśli, spostrzeżeń kilku bohaterów.

    7 września 2019
    Reply
  4. Amparo said:

    Dobrze że mówisz.

    8 września 2019
    Reply
  5. jamajka said:

    DUżo osób to robi…

    2 kwietnia 2020
    Reply
  6. Elanor said:

    Wiem. I ciekawe, że normalnie w książkach się to widzi, a jest wytykane jako duży błąd.

    3 kwietnia 2020
    Reply
  7. Kat said:

    A prawda, jest to dość powszechna praktyka, jednak u ciebie jakoś mi to nie przeszkadzało.

    17 lutego 2022
    Reply
  8. Elanor said:

    @Kat
    Z drugiej strony czasem zastanawiam się nad definicją błędu w narracji i powoli skłaniam się ku twierdzeniu, że wszystko zależy od tego, jak coś jest zrobione. Przecież Pratchett ciągle tak robił i robił to świetnie. To po prostu jedna z cech wszechwiedzącego narratora, który nie jest ostatnio zbyt lubiany przez osoby, które próbują udzielać literackich porad.
    Myślę, że nie można tu narzucać sztywnych ram. Inaczej pisanie przestałoby być sztuką. Jestem zdecydowanie za eksperymentowaniem, choć nie w przypadku osób, które przygodę z pisaniem dopiero zaczynają.

    18 lutego 2022
    Reply
  9. jamajka said:

    Jezu, nareszcie doszłaś do wniosku, że czasami coś można robić. TO takie miłe, nawet, jak ktoś jest perfekcjonistą.

    18 lutego 2022
    Reply
  10. hazel96 said:

    Elanor, świetny tekst. Tak w ogóle, jaką wersję legend o Arturze czytałaś? Jak mi przejdzie przesyt po skończeniu magisterki, to może zgłębiłabym temat tak z pasji, nie naukowo. 😀

    19 lutego 2022
    Reply
  11. Elanor said:

    Oj, zawsze będę esej Sabkowskiego w tej materii polecać. W sumie czytałam te klasyki, które się omawia w szkole: "Le Morte d’Artur", ten taki zbiór legend u nas jeszcze za komuny wydany. W sumie nawet nie pamiętam, sporo tego było. Niemniej zajęcie się tym z pasji to dobry pomysł.
    Jeśli masz coś ciekawego, chętnie Ci podkradnę.

    20 lutego 2022
    Reply
  12. hazel96 said:

    A w jakiej formie masz te klasyki? xD Mam tylko książki po angielsku, które analizowałam w pracy oraz artykuły naukowe, na które nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze spojrzę. xD

    20 lutego 2022
    Reply
  13. Monte said:

    Ciekawe.

    28 lutego 2022
    Reply

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *