Odkąd pamiętam, przeczytane książki, które wywarły na mnie wrażenie, rozrastały się w mojej głowie do potężnych rozmiarów. Podążałam myślą za bohaterami, którzy mnie intrygowali, odkrywając w wyobraźni ich nieujawnione przez autora historie, wyobrażając sobie przygody, których nie opisano, a w późniejszym okresie, zastanawiając się nad emocjami, jakie mogliby odczuwać, gdyby byli realnymi osobami, zagłębiając się w ich psychikę. Czasami to zapisywałam i zakopywałam, najpierw, gdy jeszcze pisałam głównie Braille’em, głęboko pod szafą, w segregatorze, wciśniętym pomiędzy szkolne notatki, natomiast kiedy przerzuciłam się na komputer, miałam do tego celu zahasłowanego pendrive’a. Kryłam się z tym, niczym przestępca, bo wydawało mi się, że jest coś niewłaściwego w grzebaniu w historiach innych autorów. Jednocześnie nie mogłam oprzeć się pokusie. Widać człowiek ma już taką naturę, że uwielbia bawić się tym, czego nie stworzył. W międzyczasie pisałam również zupełnie własne historie. Robiłam to z tą charakterystyczną, dziecięcą pewnością, że niewiele mi brakuje do zostania sławną pisarką. 🙂
Aż wierzyć mi się nie chce, jak trudną do utrzymania w ryzach miałam wyobraźnię, ile energii, by przelewać to wszystko na papier. Czasami zazdroszczę samej sobie.
Pierwszym napisanym przeze mnie tekstem, który można określić mianem twórczości fanowskiej, czyli tak zwanego fanfiction, był ciąg dalszy powieści „Lassie wróć”. Nie pamiętam z niego ani słowa, ale w moich ośmioletnich oczach urósł do rangi drugiego tomu, bo były to trzydzieści cztery strony maszynopisu. Oczywiście trafił do segregatora pod szafą, a przy ostatnich, wielkich porządkach nie miałam odwagi go przeczytać i dyskretnie wyniosłam do kubła z makulaturą.
Pisząc o nowych przygodach Lassie, nie miałam pojęcia, że już od dawna, dziesiątki tysięcy ludzi na świecie, popełniają dokładnie to samo przestępstwo. Dowiedziałam się o tym po wielu latach, gdy rodzice założyli Internet. To był zupełny przypadek, na dodatek miałam bardzo dużo szczęścia, bo trafiłam na teksty wysokiej jakości, co zachęciło mnie do zgłębiania tematu. Zaczęłam przyglądać się zjawisku twórczości fanowskiej. Szybko zorientowałam się, że pisać i publikować w Internecie może każdy, w związku z czym nie rzadko pojawiają się teksty, nie nadające się do publikacji pod wszelkimi, możliwymi względami. Nauczyłam się wyławiać to, co mnie interesowało, przeczytałam wiele historii, których autorzy powinni pisać własne książki. Zresztą z tego, co wiem, niektórzy piszą i wydają.
Zainteresowałam się również kwestiami prawnymi oraz stroną moralną. Chciałam raz na zawsze ustalić, czy rzeczywiście jest to przestępstwo, którego dowody należy upychać pod szafą. Dowiedziałam się, że dopóki na tym nie zarabiamy, nie łamiemy prawa, ale niektórzy autorzy nie życzą sobie, by to robić. Inni zaś uważają twórczość fanowską za hołd dla własnej pracy i popierają całym sercem.
Czy to ma sens?
Można by, nie bez pewnej dozy złośliwości odpowiedzieć, że przykład „Pięćdziesięciu twarzy Grey’a”, będących pierwotnie fanfickiem do „Zmierzchu”, dobitnie pokazuje, że to nie tylko ma sens, ale może się nawet bardzo opłacić. Pomijając jednak przypadki wręcz nieprawdopodobnego szczęścia, czy rzeczywiście grzebanie w czyimś ogródku ma jakikolwiek sens? Czy poświęcanie czasu na literackie eksperymenty ze stworzonym przez kogoś światem, może nam przynieść jakiś pożytek? Czy nie lepiej odrazu tworzyć coś własnego?
Odpowiem krótko: tak, to jak najbardziej ma sens, o ile nas rozwija, o ile do czegoś prowadzi. Wszystko, co nas rozwija, ma sens. Muzycy tworzą covery, różnego rodzaju wariacje na temat utworów bardziej znanych muzyków i jeszcze nigdy nie spotkałam się ze stwierdzeniem, że to bezcelowe, więc dlaczego w innych dziedzinach miałoby być inaczej?
Nigdy do tej pory nie przyznawałam się do tego publicznie, choć oczywiście dla użytkowników Eltena nie będzie to zaskoczeniem. Tak, piszę i publikuję fanficki, głównie do „Harry’ego Pottera”, bo w Polsce stosunkowo najłatwiej znaleźć odbiorców twórczości fanowskiej dla tej serii. W tej chwili pracuję nad dłuższym tekstem, dzięki któremu rozwijam swoje literackie umiejętności, traktuję go trochę jak poligon doświadczalny. Równocześnie piszę własną powieść, którą będę próbowała wydać.
Co dało mi pisanie i publikowanie fanficków?
Z perspektywy osoby niewidomej, przede wszystkim – jakkolwiek banalnie to zabrzmi – pozwoliło otworzyć się na osoby widzące. Chcąc, by tekst był w odbiorze conajmniej znośny, musiałam się wiele nauczyć. Doszło do tego, że opanowałam nawet podstawy HTMLa, by móc samodzielnie przygotowywać teksty do publikacji na stronie internetowej. Poza tym musiałam zwracać uwagę na ortografię oraz na wiele innych rzeczy, które osobie niewidomej mogą w sposób naturalny nie przychodzić, a ze strony osób widzących wywołać natychmiastową i często bezlitosną krytykę. Wyrobienie sobie pewnych nawyków i umiejętności, jest bardzo przydatne w innych dziedzinach życia, znacznie ułatwia funkcjonowanie wśród osób widzących, w dużym stopniu po prostu zdejmuje piętno niepełnosprawności.
Natomiast z perspektywy osoby, która uwielbia pisać, to takie małe, literackie laboratorium, w miarę bezpieczny teren, na którym można ćwiczyć, eksperymentować, szlifować nieoszlifowane, pozwolić wyobraźni poszaleć i przede wszystkim, świetnie się bawić.
Pozdrawiam Was serdecznie
Elanor
Bardzo dobry wpis.
Życzę dalszych sukcesów w samorozwoju, odnoszę wrażenie, że pisanie naprawdę sprawia CI radość.
Najgorsze w takich tekstach jest to, że są sensowne, dobrze napiosane, więc chce się komentować. Ale ni cholerę nie mam co powiedzieć w tej sprawie, dopóki nie rozwinie się jakaś dyskusja.
Bezczelny plagiat czy hołd dla autora, oto jest pytanie…
To może nie do końca fanfick, ale dawno, dawno temu chciałem zaznajomić się z przygodami Sherlocka Holmesa. mając do dyspozycji sporo literatury w formacie txt, skopiowałem na kajetka pierwszą z brzegu książkę z nazwiskiem Holmes w tytule "Chemiczne przygody Sherlocka Holmesa). Opowiadania bardzo mi się podobały i nic dziwnego, że zabrałem się za lekturę kolejnych książek. I dopiero pół roku później przez przypadek doczytałem, że autorem owych Chemicznych przygód był Polak, Wacław Gołębowicz. A różnicy w stylu zero!!! A to właśnie jemu zawdzięczałem sympatię do głównego bohatera.
Darku, w zasadzie fanfick. Jak się tak zastanowić, literatura fanfickiem stoi. 🙂
Ile jest wersji, dajmy na to legend o królu Arturze? Ile współczesnych dzieł fantasy na nich bazuje?
Czy zawarta w "Mistrzu i małgorzacie" opowieść o Piłacie, nie jest przypadkiem… Yyy, fanfickiem?
Plagiat to jednak co innego, to przypisywanie sobie autorstwa czegoś, czego nie stworzyliśmy, choć granice pomiędzy inspiracją, a plagiatem też są niejednokrotnie cienkie.
To w ogóle trudny temat, bo interpretacja, nazwijmy to aktywnego odbiorcy sztuki, często też staje się sztuką, zyskuje swoją konkretną wartość i mam wrażenie, że w innych dziedzinach, jest to zdecydowanie bardziej uznawane. Literatura dopiero zaczyna być na ten aktywny odbiór otwarta. Często też poszczególne dziedziny się przeplatają. Filmowe adaptacje niektórych powieści, wszystkie wersje współczesne klasyków, typu "Romeo i Julia w Nowym Yorku" – nie wiem, czy jest coś takiego, ale wiadomo o co chodzi,, spełniają wszelkie kryteria fanficków.
A Czasami fanfick przerasta oryginał. Przykład który mam na myśli dotyczy kultowej książki. Nie wiem, czy taka literatura Cię interesuje, ale jeżeli lubisz trylogię o przygodach Jasona Bourne’a Roberta Ludluma, polecam kontynuację autorstwa Erica van Lustbadera. Tam zaczęło się dziać naprawdę sporo, bez zbędnej spiskowej otoczki. Trzy pierwsze części (oryginał) czytałem przez dwa miesiące, a kolejne 11 (objętość ta sama) połknąłem w niecały miesiąc.
Z "Panem samochodzikiem" tak było na przykład, że jak zmarł autor to znaleźli się ludzie, którzy dopisywali dalsze części.
@Kmicic, bo wdowa po Nienackim powiedzmy nie zastrzegła licencji na nowe książki o prygodach muzealnika detektywa. Zresztą np. kontynuacje Pilipiuka dość luźno czerpią z oryginału…
Mówiłam to już, ale się powtórzę, bardzo dobry artykuł.
Mamy bardzo podobnie, ja też niejednokrotnie po przeczytaniu jakiejś książki, zwłaszcza dłuższej zastanawiam się nad bohaterami, nad tym, czego nie poruszył autor. Teraz też często o tym pisze, kiedyś nie pisałam, ale nagrywałam takie przemyślenia, nadając im niejako formę audiobooków.
Marolk córka Kaczmarskiego niby ma jakieś roszczenia do jego utworów a mimo to można znaleźć covery.
Covery to zupełnie inna sprawa, Kmicicu.
No dobra ale w ten sposób jakbym chciał się zainspirować utworem nawet jakiegoś średniowiecznego kompozytora to się najpierw muszę pytać jakiegoś jego pra pra potomka, który go nawet nie pamięta czy mogę.
Przepraszam, napisałem średniowiecznego a chodziło mi po prostu o dawnego jakiegoś. Za bardzo w przeszłość wybiegłem.
@Kmicic. Z tego co pamiętam to chyba po 80 latach, a może krócej wszystkie utwory lądują w domenie publicznej.
Po 70 latach od śmierci autora. Ale dotyczy to praw majątkowych, czyli nie musisz nikomu nic płacić, ale nadal powinieneś podkreślić, kim się inspirujesz.